Książka Romana Graczyka o infiltracji „Tygodnika Powszechnego” przez bezpiekę jest próbą rozrachunku z przeszłością ważnego środowiska.
Wydawnictwo stanowi rozwinięcie tekstu, jaki powstał w ramach projektu badawczego IPN na temat inwigilacji i represji wobec dziennikarzy, co zaowocowało książką pt. „Dziennikarze władzy, władza dziennikarzom”. Dodam, że w ramach tego projektu powstał i mój tekst o rozpracowaniu redakcji „Gościa Niedzielnego”. Także w naszym przypadku, oprócz postaw wzorowych: przede wszystkim naszego długoletniego szefa śp. ks. infułata Stanisława Tkocza czy naczelnej „Małego Gościa Niedzielnego” Lidii Kałkusińskiej, napotykałem przypadki trudne, smutne bądź złożone. Znam więc i rozumiem wszystkie problemy, nie tylko natury warsztatowej, ale także emocjonalnej, jakie stoją przed badaczem, który przeprowadza badania dotyczące jego własnego środowiska. Graczyk przeszedł długą ewolucję. Najpierw w „Gazecie Wyborczej” prezentował charakterystyczny dla tego środowiska krytyczny dystans wobec badania zawartości archiwów bezpieki. Później, już w „Tygodniku Powszechnym”, rozpoczął poważne studia nad materiałami dotyczącymi własnej redakcji. Im więcej znajdował, tym bardziej kłopotliwe dla redakcji były jego dociekania. Obecnie zatrudniony jest w IPN, a owocem kilku lat pracy jest interesujące i ważne studium pt. „Cena przetrwania? SB a »Tygodnik Powszechny«”.
Dwie miary
Publikacja powstała z myślą o jej wydaniu w wydawnictwie „Znak”. Inspiratorem jej napisania był m.in. odchodzący właśnie na emeryturę redaktor naczelny „Tygodnika” ks. Adam Boniecki. Kiedy jednak praca powstała i okazało się, że autor opisuje w niej także lustracyjne problemy znanych postaci, „Znak” zrezygnował z jej wydania. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, w końcu wydawców w Polsce nie brakuje, gdyby nie fakt, że w tym samym okresie, kiedy odrzucono książkę Graczyka, trwały prace nad publikacją „Złotych żniw” Jana Tomasza Grossa. Przedziwna przy tym była motywacja, jaką wydawnictwo tłumaczyło swoje decyzje w sprawie obu książek. Jak mówił Henryk Woźniakowski, szef „Znaku”, publikacja książki Graczyka oznaczałaby, że wydawnictwo akceptuje jego fałszywą wersję historii. W przypadku zaś zakłamanej, tendencyjnej i w gruncie rzeczy niewiele mającej wspólnego z jakimkolwiek sposobem dochodzenia do prawdy książki Grossa oceniano, że jej wydanie jest formą „pracy nad pamięcią”. Trudno nie dostrzec obłudy w tym stanowisku.
Porządny warsztat
Książka Graczyka nie jest historią „Tygodnika Powszechnego” ani jego redakcji. Podmiotem pracy jest, jak zaznacza autor, „środowisko »Tygodnika«”, czyli ludzie, którzy gromadzili się wokół redakcji „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” oraz krakowskiego KIK-u. Warto dodać, że Graczyk nie ograniczył się jedynie do dokumentów wytworzonych przez bezpiekę, choć materiały SB stanowią ważny punkt do wszystkich rozważań. Jeśli wysuwa wnioski, dobrze je dokumentuje. Wnikliwie bada każdy, nawet szczątkowy, ślad, układając z tych fragmentów obraz większej całości. Książka zaczyna się obszernym szkicem o roli środowiska „Tygodnika” w życiu politycznym Polski. Graczyk słusznie zwraca uwagę, że przez długi okres (cezura 1956–1976 wydaje mi się zasadna) ludzie tej formacji faktycznie współtworzyli system polityczny PRL. Rzecz jasna była to najczęściej partycypacja kontestująca, przy zachowaniu własnej autonomii i próbie poszerzania granic wolności, dozwolonych w komunistycznym państwie. Lata późniejsze, przede wszystkim od Sierpnia ’80 aż do schyłku PRL, to okres, gdy „Tygodnik”, KIK i „Znak” były wyraźnie w opozycji. Na politycznym tle Graczyk przedstawia zarys działań operacyjnych prowadzonych przez bezpiekę wobec tego środowiska. Podkreśla, że środowisko „Tygodnika” było postrzegane przez władze jako ciało obce w PRL, stąd prowadzone były przeciwko niemu na wielu poziomach różnorakie działania operacyjne.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Andrzej Grajewski