Środowiska feministyczne uznały, że największym problemem kobiet w Polsce jest zbyt mały udział w polityce i postanowiły to zmienić poprzez parytety. Jednak ich diagnoza jest fałszywa, a zaproponowana zasada parytetów kompromituje słuszne dążenia kobiet do uzyskania równego statusu społecznego.
Ustawa parytetowa, która trafiła do Sejmu 21 grudnia, jest owocem inicjatywy, która zrodziła się podczas czerwcowego Kongresu Kobiet Polskich. Celem tego spotkania miała być diagnoza sytuacji kobiet w Polsce. Diagnoza taka rzeczywiście została sformułowana, tyle że miała ona charakter wybitnie jednostronny – lewicowy i feministyczny, czego wyrazem były postulaty rozszerzenia prawa do aborcji czy refundowania środków antykoncepcyjnych.
Jednak dominującym nurtem kongresu stało się podjęcie działań przeciwko dyskryminacji kobiet, którą nasze feministki dostrzegają w niemalże wszystkich dziedzinach życia, do tego stopnia, że sam fakt określenia w podręcznikach szkolnych zachowań typowych dla danej płci, np. faktu, że kobieta rodzi i karmi dziecko, uznają za dyskryminację. Przy takim oderwaniu od rzeczywistości nie dziwi, że za jedną z najważniejszych sfer, w której kobiety w Polsce doświadczają szczególnej dyskryminacji, uznały politykę, a nie na przykład nierówności ekonomiczne.
W ciągu kilku następnych miesięcy feministki szukały dla swojej inicjatywy poparcia, ale nie wywołała on entuzjazmu nawet w środowiskach kobiecych. Z ugrupowań politycznych zasiadających w Sejmie poparcie projektu zadeklarowała tylko SLD, pozostałe wypowiadają się raczej sceptycznie. Same inicjatorki przedsięwzięcia przyznawały, że mają problem z zebraniem 100 tys. podpisów wymaganych do tego, aby projekt mógł zostać złożony w Sejmie jako obywatelski. Ostatecznie, przy dużej mobilizacji i nagłośnieniu inicjatywy w mediach, złożyły go w Sejmie wraz ze 120 tys. podpisów.
Ustawa przewiduje zmianę trzech ordynacji wyborczych: do Sejmu, Parlamentu Europejskiego oraz rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich. Zakłada, że liczba kobiet na listach wyborczych nie będzie mniejsza niż liczba mężczyzn. Parytet nie obejmie natomiast wyborów do Senatu i do rad gmin do 20 tys. mieszkańców, bo tam obowiązuje ordynacja większościowa. Jeśli te regulacje wejdą w życie, ugrupowania polityczne będą miały obowiązek wystawić na swoich listach nie mniejszą liczbę kobiet niż mężczyzn. Jednak to nie gwarantuje, że w takich proporcjach zostaną one wybrane, bowiem głosujący mogą skreślić dowolną osobę z listy, na przykład samych mężczyzn. Sejm ma trzy miesiące na zajęcie się projektem, najprawdopodobniej trafi on pod obrady w lutym.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Bogumił Łoziński