Marka Noego

Gdy dziesięć lat temu uśmiechnięte dzieciaki przekonywały, że „mały modli się najlepiej”, nikt nie spodziewał się sukcesu. 6 milionów sprzedanych płyt, piosenki przetłumaczone na kilka języków, ponad 500 koncertów. To nie rekord jakiegoś międzynarodowego rockowego giganta. To rzeczywistość Arki Noego.

Wiosną 1999 roku Robert Friedrich spędzał w studiu dnie i noce. Nagrywał drugą płytę 2Tm2,3. Zadzwonił telefon. Remigiusz Trawiński, ówczesny menedżer „Tymoteusza”, rzucił przez słuchawkę: „Napisz piosenkę na przyjazd Jana Pawła II. Może zaśpiewa ktoś z 2Tm2,3? Albo Antonina Krzysztoń?”. – Napisałem piosenkę o ojcu – opowiada Litza – Zadzwoniłem do Remigiusza i mówię, że to właściwie powinny śpiewać dzieci. Na co on: „No to niech to dzieci zaśpiewają”. „Jakie dzieci?”, a on: „Przecież masz swoje!”. „Ale moje dzieci nawet kolęd nie śpiewają w domu!”. Na szczęście zaśpiewały. Litza zgarnął jeszcze pociechy „krewnych i znajomych Królika”, a ponieważ wspólnoty neokatechumenalne, z których się wywodziły, nie narzekają raczej na brak maluchów, szybko skrystalizował się pierwszy skład. „Nie boję się, gdy ciemno jest” – śpiewały dzieciaki. – Wyszła z tego świetna piosenka. Nakręciliśmy teledysk, który okazał się dużym sukcesem. Wielu ludzi dzwoniło do telewizji z pytaniem, co to jest, a my nie mieliśmy nawet nazwy. Pamiętam, że było napisane „Robert Friedrich i dzieci”. Chciałem zaproponować nazwę „Dzięki Ci”, ale dzieci powiedziały, że to obciach. W końcu na jednej z liturgii domowych tematem była Arka Noego. Zobaczyłem, że Arka to nie tylko wielki statek, zwierzęta, ale coś o wiele ciekawszego.

Wujek Robert zabronił!
Gorce. Wspinamy się na jedną z pokrytych szachownicą pól gór. Na przedzie biegną Martynka i Dominik Szczepaniakowie. Mija nas jakaś szkolna wycieczka. Dzieci przystają, oglądają się i z wrzaskiem: „Jeee, Arka Noego!” biegną po autografy. Dominik odpowiada: „Wujek Robert zabronił nam dawać autografy!”. – Wszelkie przejawy gwiazdorstwa były tłumione – wspomina po latach Mikołaj Pospieszalski (charakterystyczna chrypa w „Jezus ratownik”). – Gdy przeginaliśmy i zaczynała się już totalna „głupawa”, to Litza często inicjował modlitwę. Co było najciekawsze z całej przygody, jaką była Arka? Chyba najbardziej lubiłem po prostu przebywać z tymi ludźmi. Byliśmy przyjaciółmi. Pamiętam, że nawet się w sobie zakochiwaliśmy! Czy nie zaczynało nam odbijać? Wróciłem po wakacjach do klasy, a tu się okazało, że nagle jestem w centrum zainteresowania. Mój status w klasie znacznie się podniósł. Nawet mnie wybrali na przewodniczącego. Ale to było chwilowe. Koledzy szybko się przyzwyczaili i wszystko wróciło do normy. Żaden zespół w Polsce przed Arką nie ewangelizował na taką skalę. Grupa stała się rozpoznawalna na kilometr. Zachwycały porywająca muzyka i „dobre, dobre, bardzo dobre” teksty. Ile osób próbowało już pisać dla dzieci, ale wychodziły z tego nudnawe morały i „smrodki dydaktyczne”? Tym razem piosenki o Panu Bogu przestały kojarzyć się z zawodzącą scholą wykonującą w czasie jasełek piosenkę opartą na trzech gitarowych chwytach. Pamiętam jak przed laty zadzwonił do mnie Janusz Kotarba. Zdecydował się właśnie na dystrybucję kompletnie nieznanego dziecięcego zespołu. To był strzał w ciemno. Kto by przypuszczał, że sprzedaż „A gugu” będzie muzycznym rekordem? Że niebawem posypią się nagrody: „Asy Empiku”, kilka „Fryderyków”…

Cicho, to nie ten zespół!
– Kto chce iść do nieba? – pytał ze sceny Robert Friedrich na jednym z setek koncertów. Las rąk. – A kto chce iść do nieba dzisiaj? Większość rąk chowa się. Dzieci z Arki Noego wybuchają śmiechem. Piosenki śpiewają wszystkie maluchy pod sceną. Najmniejsze siedzą na ramionach swoich zmordowanych, spoconych i poklejonych watą cukrową ojców. Na pocieszenie tatusiowie otrzymują płynącą ze sceny dewizę, że „mama to nie jest to samo, co tato”. – Pewnego razu zaczepił mnie jakiś tatuś i mówi do córeczki: „Poznajesz tego pana? Zaśpiewaj mu swoją ulubioną piosenkę”. Mówię, żeby nie męczył dziecka, ale on prosi, żebym posłuchał. I dziewczynka zaczyna śpiewać: „A wszystko to, bo ciebie kocham...”. Tatuś się zmieszał: „Cicho, cicho, to nie ten zespół”... – śmieje się Robert Friedrich. – W naszym domu były najgorsze rozróby – wspomina jego najstarsza córka Majka. – Pamiętam próbę przed koncertem kolędowym. W jednym pokoju mieścił się cały zespół z dziećmi. Wtedy było u nas chyba ze czterdzieści osób. W pokoju, w którym stały dwa łóżka piętro-we, dostawiono trzy materace i na nich spało po sześcioro dzieci. Na łóżku piętrowym spało po troje, czworo dzieci na piętro! Zależnie od gabarytów. Dopasowywaliśmy się wzrostem. Mierzyliśmy się, kto ile ma od głowy do nóg. Wydawanie obiadów jak na stołówce. I wszystkie talerze w domu były brudne po jednym obiedzie. Pamiętam, że to było straszne dla mnie, jako najstarszej córki. Prowadziliśmy takie cygańskie życie. Lubiłam, jak w domu było pełno gości. – Nie poradziłbym sobie z żywiołem, jakim są dzieciaki, gdyby nie poligon, jaki przeszedłem z rockʼn’rollowcami – dopowiada Litza.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Jakimowicz