Ojciec Krzysztof leżał pod łóżkiem i usiłował sobie przypomnieć słowa modlitwy „Ojcze nasz”. Po jego pokoju fruwały kule.
Zrozumiałem wtedy, co to znaczy bać się tak naprawdę. Z czasem zidentyfikowałem pewien równomierny dźwięk, początkowo brany za „koncert” karabinów i broni ciężkiej, i zrozumiałem, że to... szczękają moje własne zęby – zapisał w swoim dzienniczku. Ojciec Krzysztof Łukoszczyk, misjonarz werbista rodem z Rybnika, jest dzisiaj proboszczem parafii MB Bolesnej w Nysie. Właśnie wydał swój dziennik z lat 80. pod tytułem „Wśród angolskich partyzantów”. Opisał w nim porwanie, którego doświadczył.
Pójdziecie z nami
Trzy kwadranse, które ten polski misjonarz spędził schowany pod łóżkiem, zdarzyły się 16 grudnia 1983 r. w Afryce. Ojciec Krzysztof miał wtedy 28 lat i pracował w mieście Cacolo w północno-wschodniej Angoli. O świcie wyrwała go ze snu wściekła kanonada: to na miasto napadli partyzanci organizacji UNITA. Zwalczali oni komunistyczny wówczas rząd Angoli. Podpalili parę budynków, a potem dali trzem werbistom oraz pięciu siostrom franciszkankom kilka minut na spakowanie się. – Pójdziecie z nami – rzucił czarnoskóry mężczyzna z karabinem. – Zdążyliśmy zabrać puszkę z Najświętszym Sakramentem, wrzuciłem parę rzeczy do plecaka. I poszliśmy z partyzantami – wspomina dzisiaj o. Krzysztof. – Po drodze w jednej z wiosek podszedł do nas nasz katecheta z żoną i dwójką dzieci. Powiedział: „Ojcze, chcemy iść z wami, cierpieć i umrzeć z wami” – dodaje. Krzysztof i drugi werbista, ojciec Mike z Filipin, przekonali katechetę, żeby został. – Jeśli wy też opuścicie wspólnotę, kto będzie prowadził wiernych? – zapytał o. Krzysztof. Murzyni płakali. Ojcowie Krzysztof i Mike wytrzymali dzielnie tę scenę, ale ze wzruszenia też wybuchnęli płaczem, kiedy tylko żegnający ich ludzie zniknęli za zakrętem. – Przez pierwsze dni niepokoiłem się, co będzie jutro. Tę samą niepewność człowieka, który nie jest pewny swojego losu, widziałem u polskiego inżyniera, którego zabili talibowie w Pakistanie – mówi o. Krzysztof. – W takiej chwili czujesz, jak ludzkie życie jest kruche. Może cię zastrzelić partyzant albo wojsko rządowe, które tych partyzantów ściga. Ja sobie bardziej wtedy uświadomiłem, że życie jest darem od Boga, i że trzeba Bogu dziękować za każdy dzień. Gorzej mają porwani, którzy nie chcą się oprzeć na wierze, bo wszystko, czym dotąd żyli, w czasie porwania nagle pryska jak bańka mydlana – dodaje.
Lew niestraszny
Partyzanci z kałasznikowami prowadzili werbistów i franciszkanki na południe. Przedzierali się przez busz, często bezdrożami. Siostra Felisbela, drobna Portugalka, szła w plastikowych klapkach. Ulewne deszcze przemaczały ich do suchej nitki. Nocami partyzanci rozbijali im namioty z plandek rozpiętych na patykach. Czasem był nocleg w wiosce. Szli przez wysokie trawy sawanny. Przeprawiali się przez rzeki pełne krokodyli. Nocami słyszeli ryk lwów. Ojciec Krzysztof nie przejmował się nimi. W dzienniku pod datą 3 marca 1984 r. zapisał: „Przedkładają mięso zwierzęce nad ludzkie. Co do lwów to jedynie jakiś stary, bezzębny już samiec wyrzucony ze stada przez młodego szefa, może próbować dostać się na teren wioski. Wiąże się to z faktem, że nie jest już w stanie upolować niczego lepszego...”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak