Lotnisko Ben Guriona w Tel Awiwie wyludnione jak nigdy dotąd. Nie słychać wprawdzie ani jednego wystrzału z Gazy, ale wojnę jednak się czuje.
Mapa Izraela to wąski pas lądu kończący się u południa Strefą Gazy. Osławiony konfliktem region liczy zaledwie półtora miliona mieszkańców. Nawet przed ogłoszeniem rozejmu w Ziemi Świętej życie toczyło się normalnie. Pielgrzymki nie musiały zmieniać programu, a na całej długości szlaku nie było widać ani śladu wojny. Mimo że w Jerozolimie nikt nie miał najmniejszych szans usłyszeć wystrzałów z pogranicza egipskiego, wszyscy czekali na pokój. – Wojna nie służy nikomu – mówi Mosze, spotkany w jednym z kibuców Żyd. – Na co dzień potrafimy współpracować z Arabami i chrześcijanami. Szkoda, że stwarzamy sytuację, w której stratni są wszyscy.
Życie w getcie
Granica między Izraelem i Autonomią Palestyńską. Przejście przez tzw. checkpoint (punkt kontrolny) u mieszkańców Betlejem wywołuje poczucie krzywdy. Odkąd zostali odgrodzeni wysokim murem od reszty świata, ich życie zmieniło się nie do poznania. Po arabskiej stronie widać sznur żółtych samochodów. Taksówkarze natychmiast oblegają turystów mających zagraniczny wygląd. Odległość do Bazyliki Narodzenia Pańskiego to zaledwie kilka kilometrów. – Mogę zawieźć za dziesięć dolarów – proponuje Aziz. Doświadczenie na Bliskim Wschodzie każe się targować. Tym razem trzeba jednak ustąpić. – To mój pierwszy kurs. Stałem tu cały dzień, a po zmierzchu nie zarobię już ani dolara na rodzinę – mówi taksówkarz, pokazując zdjęcie czwórki swoich dzieci. O rodzinnych problemach opowiadają też inni. Ktoś próbuje sprzedać foldery, by, jak przekonuje, wyżywić córki. Ktoś inny zbiera na studia, a dzieci na chleb. – Wszystkiemu winny jest mur – mówi ze złością Ahmed, 24-letni kierowca taksówki. – Skończyłem uniwersytet, ale nie mogę znaleźć pracy. Przejście na drugą stronę jest praktycznie niemożliwe. Jak może dla wszystkich wystarczyć pracy w małym mieście? Ahmed pokazuje betonową konstrukcję oddzielającą Izrael od Autonomii. Przez Żydów nazywana jest ona murem bezpieczeństwa. Palestyńczycy o swojej sytuacji mówią inaczej: żyjemy w getcie. Tuż przy granicy odjeżdżających z Betlejem żegna kolorowy napis w języku angielskim: „Kochamy turystów”. – To wszystko tłumaczy – dodaje Ahmed, pokazując puste przejście graniczne.
Zapach drzewa oliwnego
Christopher ma rysy arabskie, ale jego imię wyraźnie odstaje od muzułmańskich zwyczajów. Z całą rodziną prowadzi małą restaurację dla pielgrzymów. – Ja wierzę w Jezusa Chrystusa – przekonuje. – Z zasady nie popieram ani terroryzmu, ani żadnej innej formy przemocy. Nie mogę się jednak pogodzić, że płacę tak wysoką cenę za cudze grzechy. Pierwszy raz od 7 lat mogę opuścić Betlejem. Z okazji świąt Bożego Narodzenia władze dały mi możliwość wjazdu na teren Izraela. Przez miesiąc mogę przekraczać granicę, więc każdego dnia jadę busem do Jerozolimy, by zobaczyć, jak wygląda inny świat. Rodziny chrześcijańskie osobiście przeżywają trudności związane z osłabieniem ruchu pielgrzymkowego. Fabryki produkujące figurki z drzewa oliwkowego plajtują jedna po drugiej. Najtrudniej jest jednak usłogodawcom. Oni nie mogą niczego eksportować, więc o pielgrzymów modlą się jak o deszcz. Podobna sytuacja jest w Nazarecie. Wprawdzie nie ma tam wysokiego na 8 metrów muru, ale miejscowość zamieszkana jest głównie przez ludność arabską. Z pielgrzymek żyją zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie. Na każdym kroku widać małe sklepiki, piekarnie, kafejki i pijalnie soków. – Czekamy szczególnie na Polaków – mówi Aziz, młody Arab wyciskający sok z granatów. – Przyjeżdżajcie do Ziemi Świętej, bo my tu inaczej zginiemy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Marek Łuczak