Wielu rybaków znad Bałtyku porzuciło swoje zajęcie i trudni się turystyką wędkarską. A chętnych na połów ryb na morzu przybywa z roku na rok. I co ciekawe, wszystkim się to opłaca i prawie wszyscy są zadowoleni!
Siódma rano, port jachtowy w Kołobrzegu. Jest chłodno. Wieje lekki wiatr, a słońce przebija się przez chmury. – Świetny dzień na połów. Morze jest spokojne jak jezioro. Nawet nie będzie bujać – oznajmił Jan Świercz, szyper dowodzący jachtem „Feliks”. Uspokoił mnie, bo najbardziej bałam się choroby morskiej. Weszłam na pokład i… straciłam grunt pod nogami, bo łódź bujała się na wodzie.
– To zaraz minie. Przyzwyczai się pani – pocieszyli mnie wędkarze, którzy rozsiedli się wygodnie w kajucie łodzi i pili kawę z termosów. Relaksowali się po podróży, bo na rejs wypłynęli od razu z trasy. Przyjechali z Poznania i Gorzowa Wielkopolskiego. Samochodami, które zostawili w porcie. Jechali pół nocy. Wędkarze mieli rację. Szybko przyzwyczaiłam się do lekkiego bujania.
Na pełnym morzu poczułam, że życie jest piękne, a łowienie ryb to wspaniały relaks. Wypłynęliśmy ponad 20 kilometrów od brzegu Bałtyku. Ląd zniknął z horyzontu. Morze było błękitne i spokojne. Wędkarze wyszli na pokład z wędkami i pudłami ze spławikami i przynętami. Wędki zaczepili na barierce chroniącej przed upadkiem w toń. Niespodziewanie ciszę przerwał głośny dźwięk. Wszyscy momentalnie podbiegli do wędek i rozpoczęli łowienie. Po paru chwilach wyciągali już z morza dorsze, które lądowały w kontenerach z wodą na burcie. Po kilku minutach znów rozbrzmiał sygnał, tym razem podwójny. Rybacy grzecznie wyciągnęli wędki zza burty i skończyli łowić w tym miejscu. – Płyniemy za inną ławicą – poinstruował mnie szyper. – Jak ją znajdę? Mam echosondę. I na jej monitorze widzę, gdzie są ryby. Zaznaczone są czerwonym kolorem – tłumaczy.
Złowiłam dwa dorsze
Zanim kolejny raz szyper dał sygnał do łowienia, stałam już z wędką na pokładzie. – Ale proszę nie moczyć kija, tylko spuścić pilker (blaszkę imitującą małą rybkę) na samo dno. Trzeba puścić żyłkę i zablokować ją dopiero, jak przestanie się naprężać. I wtedy ruszać wędką, a nie stać nieruchomo – podpowiadał mi Benedykt Czub z Poznania, obok którego łowiłam. Okazał się wyśmienitym nauczycielem, bo… po godzinie wyciągnęłam z morza już nie tylko muszle, ale i … dużego dorsza. Wędkarze mieli już wtedy po kilkanaście sztuk w swoich kontenerach. Potem złowiłam jeszcze jednego, mniejszego.
Ryby wypatroszył pod koniec rejsu pan Jarek, szef wyprawy. Widząc moją przerażoną minę, zrobił mi z nich filety, takie jak zawsze kupuję w sklepie rybnym. Wędkarze sami obcinali rybom głowy i pakowali je starannie w worki. Nie robili filetów. – W domu kobiety muszą mieć co robić – żartowali. I gdy statek wracał do portu, już planowali kolejną wyprawę na dorsze. – To wciąga jak nałóg – nie ukrywał Benedykt Czub. Własnoręcznie złapana, świeża rybka smakowała niesamowicie. Tym bardziej że dostałam od rybaków przepis, jak należy przyrządzać dorsza. Absolutnie nie w jajku i bułce tartej tylko w cieście naleśnikowym.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Julia Markowska