Polska dawno nie była w tak niekorzystnej sytuacji międzynarodowej. A raczej dawno nie było to tak bardzo widoczne. Polskie sojusze kolejny raz rozbijają się o „warunki geograficzne”.
Optymizm, jaki dominował w ostatnich dwóch dekadach w polskiej polityce zagranicznej, wynikał z wiary, że po raz pierwszy od wieków bezpieczeństwo Polski jest zagwarantowane przynależnością do najsilniejszych bloków, gospodarczego i wojskowego, na świecie – UE i NATO. I nie można tego lekceważyć, bo nie wiemy, w jakim miejscu bylibyśmy dziś, gdyby nie konsekwentna prozachodnia orientacja w polityce zagranicznej. Jednocześnie nie można też tego przeceniać, nie uwzględniając realiów szerszych niż formalna przynależność do sojuszy. Czy zabiegalibyśmy o dodatkowe gwarancje od USA w relacjach dwustronnych, gdyby wystarczyło nam samo członkostwo w Unii czy NATO? Czy szukalibyśmy innych formatów współpracy, takich jak projekt Trójmorza – równoległego wobec integracji w ramach Unii? A w ostatnich tygodniach kolejny raz przekonaliśmy się, że nawet te równoległe „alternatywy” zbudowane są na dość kruchych podstawach. Zielone światło, jakie nowy prezydent USA dał Rosji i Niemcom na dokończenie gazociągu Nord Stream 2, popchnęło nas w ramiona Turcji, która z dnia na dzień stała się dla nas „nową alternatywą” w polityce bezpieczeństwa. A czeski upór w sprawie kopalni Turów otrzeźwił wszystkich wierzących ciągle we „wspólny front” państw regionu. Wszystko to można by uznać za niewiele znaczące okoliczności, gdyby nie fakt, że korzysta na nich wyraźnie państwo, które takie „drobne” incydenty i klimat potrafi wpleść w swój konsekwentnie realizowany program odbudowy strefy wpływów. Rosyjskie testowanie Zachodu jeszcze nigdy nie zawiodło Moskwy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina