O idei Muzeum Pamięci Sybiru opowiada prof. Wojciech Śleszyński, dyrektor placówki.
Jakub Jałowiczor: Czy od początku było wiadomo, jak ma wyglądać muzeum?
Prof. Wojciech Śleszyński: Nikt nie miał wątpliwości co do lokalizacji. Muzeum można było zbudować gdziekolwiek, ale jesteśmy w najważniejszym miejscu pamięci związanym z deportacjami na Wschód. Nasz budynek był dworcem towarowym, na którym wsadzano ludzi do pociągów. Zatem już samo miejsce krzyczy, opowiada historię. Wiele miejsc pamięci zostało za wschodnią granicą albo są one na Syberii.
Jaką historię pozna ktoś, kto przyjedzie do muzeum?
Od kiedy zaczęliśmy pracę nad placówką, trwał spór, czy wrócić do początku, czyli XVI w., kiedy na Syberię trafiali jeńcy z wojen polsko-moskiewskich, czy zacząć od ostatnich wywózek, których świadkowie jeszcze żyją. Zapadła decyzja, że zaczynamy od ostatnich. Układ muzeum jest bardziej emocjonalny niż chronologiczny. Pokazujemy ziemie kresowe, początek wojny, aresztowania i narodzony w Rosji system sowiecki. Mówimy o deportacji. Całe drugie piętro to pobyt na Syberii i w Kazachstanie. Pokazujemy, że zesłańcy symbolicznie spotykają się z poprzednimi pokoleniami Polaków, którzy byli na Syberii. Mamy np. obrazek Matki Boskiej, który trafił na Sybir razem z zesłańcami po powstaniu styczniowym, wrócił do Polski, podczas deportacji znów pojechał na Syberię i znowu wrócił.
Spotkania różnych pokoleń zesłańców rzeczywiście się zdarzały?
Chodzi o symbolikę. Zesłańcy nie trafiali do miast, tylko do kołchozów. Były przypadki spotkań, ale nieliczne.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.