W 7. rocznicę obalenia dyktatora Zina Ben Alego Tunezyjczycy masowo wyszli na ulice. Znowu z powodu gniewu i frustracji, gdyż w nowej rzeczywistości nie żyje im się lepiej.
Choć na tunezyjskie plaże wracają turyści, także z Polski, a demokracja ma się lepiej niż w jakimkolwiek innym arabskim kraju, wśród Tunezyjczyków wrze gniew. Oburzenie narastało przez kilka lat naznaczonych bezrobociem i przyspieszającą inflacją. Czara goryczy przelała się 7 stycznia, kiedy rząd ogłosił program cięć bud- żetowych, mających na celu zmniejszenie ogromnego deficytu i sprostanie wymaganiom Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którego kredyt jest niezbędny dla zachowania równowagi finansowej państwa. Premier Youssef Chahed obiecał, że 2018 to „ostatni trudny rok”, lecz Tunezyjczycy mu nie wierzą i masowo wyszli na ulicę. Kulminacja demonstracji nastąpiła 14 stycznia, w symbolicznym dniu, ponieważ dokładnie 7 lat wcześniej zmuszono do ustąpienia prezydenta Ben Alego. W wielu miejscach protesty przybrały bardzo gwałtowny przebieg – podpalano sklepy, atakowano budynki rządowej administracji. Aresztowano około 800 osób, jedna zginęła. Nastroje trochę się uspokoiły po obietnicach nowych programów pomocowych dla ćwierć miliona najuboższych Tunezyjczyków. Nie ulega wątpliwości, że napięcia wkrótce wrócą, bo ich przyczyny są bardzo głębokie. Panuje powszechne przekonanie, że zmiany po tzw. jaśminowej rewolucji z 2011 r. okazały się powierzchowne, a spośród trzech postulatów – wolność, praca, godność – spełniono zaledwie jeden.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Legutko