Czy powinniśmy być bezwarunkowo wdzięczni tym, którzy przegnali z naszego kraju okupantów (zaborców)?
Każdy, kto wyrzuca z terytorium jakiegoś państwa zniewalających go ciemiężycieli, zasługuje na słowa uznania, ale zawsze trzeba zastanowić się nad intencjami, jakimi kierował się ów wyzwoliciel. Jeżeli chciał szlachetnie pomóc w przywróceniu status quo ante belli, czyli po zwycięstwie oddać władzę prawowitemu rządowi, należą mu się cześć i szacunek. Jeśli jego zamiarem było jednak narzucenie na zdobytych ziemiach własnych porządków, trudno określać go mianem wyzwoliciela.
Henryk Wujec ma rację, kiedy twierdzi na łamach „Gazety Wyborczej”, że w latach 1944-45 „zwykli żołnierze radzieccy przelewali krew, ratując nas przed niemiecką machiną śmierci”, i jest im za to wdzięczny „niezależnie od tego, czy to się komuś podoba, czy nie”, ale nie dopowiada, co było celem tych, którzy wysyłali ich na bój. Czyżby tak wytrawny polityk nie rozumiał strategii, jaką kierował się Józef Stalin, poświęcający życie milionów czerwonoarmistów podczas II wojny światowej dla poszerzenia swojego władztwa na kraje Europy Środkowej, a nie dla przywrócenia im suwerenności?
Jeżeli mam się zgodzić ze słowami byłego doradcy prezydenta Bronisława Komorowskiego, to tylko wówczas, kiedy tę samą miarę przyłoży on do „wyzwolicielskiej” misji III Rzeszy po 22 czerwca 1941 roku na ziemiach okupowanych przez Związek Sowiecki od września 1939 roku. Mieszkańcy Kresów Wschodnich II RP z radością i nadzieją witali wyrzucające wschodnich ciemiężycieli z ich ojcowizny oddziały Wehrmachtu, by wkrótce przekonać się, że jednych okrutnych okupantów zastąpili drudzy.
Moja dalsza rodzina ze Lwowa wspominała, że wprawdzie z niepokojem patrzono tam na wspaniale umundurowane i świetnie prezentujące się wojsko niemieckie defilujące na ulicach miasta, ale robiło ono jednak znacznie lepsze wrażenie niż wkraczający dwa lata wcześniej obdartusy i ochlaptusy z Armii Czerwonej. Kresowianie na moment uwierzyli, że wraca do nich zachodnia cywilizacja, chociaż trochę już słyszeli o tym, co wyprawiają Niemcy na zajętych przez siebie w 1939 roku terenach Rzeczypospolitej.
Wiara i nadzieja bardzo szybko ustąpiły przerażeniu, gdy „wyzwoliciele” okazali się takimi samymi zbrodniarzami jak ich sowieccy poprzednicy. To samo przeżyli kilka lat później Polacy z ziem, przez które przetoczył się czerwonoarmijny walec torujący drogę Smierszowi, NKWD i rodzimym zdrajcom.
- Jeżeli więc ktoś zostaje uratowany od zagłady, to czy to nie jest wyzwolenie? - zapytał Wujec w swoim artykule. Oczywiście że jest, ale skoro ten ktoś ma być wkrótce potem zamordowany bądź na długie lata zniewolony i upodlony przez swojego „wyzwoliciela”, trzeba bardziej uważać przy doborze słów, aby nie zabrzmiały one fałszywie.
Jerzy Bukowski