Ogłoszona przez prezydenta Baracka Obamę antyterrorystyczna kampania USA w Iraku i Syrii budzi wiele wątpliwości. Zdaniem ekspertów obiecane przez Obamę "wyeliminowanie raka, jakim jest Państwo Islamskie", będzie trudniejsze, niż wynika to z jego przemówienia.
W wygłoszonym w środę przemówieniu do narodu Obama obiecał Amerykanom, że nieugięta kampania wojskowa USA i ich sojuszników "osłabi i ostatecznie zniszczy" radykalnych bojowników z Państwa Islamskiego (IS), "gdziekolwiek się oni znajdują". Ugrupowanie to, uważane za najsilniejszą i najbogatszą organizację dżihadystyczną świata, opanowało w ostatnich miesiącach znaczne obszary w Iraku i w Syrii.
"To nie jest ani rozsądne, ani pomocne, by wskazywać taki cel jak +zniszczenie+ IS, tak samo, jak nie można w całości wyeliminować danej choroby. Nie powinniśmy naszej strategii określać w kategoriach, których nie możemy spełnić" - ocenił szef Rady Stosunków Zagranicznych (CFR) Richard Haass. Według niego Obama lepiej by zrobił, ograniczając się do celu poważnego osłabienia IS.
Obiecując Amerykanom "zniszczenie" dżihadystów, prezydent jednocześnie zapewniał ich, że kampania wojskowa USA "nie będzie przypominać wojny w Afganistanie i Iraku", a "siły amerykańskie nie wezmą udziału w walkach lądowych". Strategię pokonania IS porównał do antyterrorystycznych operacji, jakie USA prowadzą w ostatnich latach w Jemenie i Somalii.
Wielu komentatorów uznało to porównanie za niefortunne, bo oczywiste jest, że operacja przeciw IS będzie się toczyć na większą skalę. "IS to armia powstańcza. Nasze wysiłki muszą być więc znacznie większe niż te podejmowane w Syrii i Somalii" - powiedział Haass. Zresztą prowadzone zaledwie od miesiąca naloty na pozycje IS w Iraku już mają znacznie większą skalę niż operacje w Jemenie i Somalii, gdzie USA wykorzystują do walki z terrorystami głównie samoloty bezzałogowe, tzw. drony.
Jak podliczył Pentagon, od 8 sierpnia do 10 września, czyli jeszcze przed ogłoszeniem zintensyfikowania nalotów, USA dokonały 154 bombardowań na cele IS w Iraku. Tymczasem według "New York Timesa" w ciągu ostatnich kilku lat w Jemenie dokonano około stu, a w Somalii kilkunastu ataków.
Teraz - zapowiedział Obama - naloty będą przeprowadzane częściej, by wesprzeć walczącą z IS na lądzie armię iracką oraz kurdyjskich bojowników. Mogą też zostać rozszerzone na terytorium sąsiedniej Syrii, gdzie mieszczą się główne dowództwo i baza IS. Jest to przełom, gdyż administracja unikała dotychczas angażowania USA w trwającą od ponad trzech lat wojnę domową w Syrii.
Wielu ekspertów ma jednak niedosyt, bo Obama nie powiedział, co dokładnie zamierza zrobić w Syrii. "Nie da się przecież usunąć IS z Iraku, nie zajmując się Syrią. Prezydent dokonywał ostrożnego rozróżnienia, mówił o wojskowej ofensywie w Iraku i antyterrorystycznej kampanii w Syrii, a to drugie to za mało" - napisał ekspert ds. Bliskiego Wschodu w Brookings Institution Kenneth Pollack.
Jednocześnie istnieje duże ryzyko, że na atakach przeciw dżihadystom IS skorzysta walczący z nimi reżim syryjskiego prezydenta Baszara el-Asada. Tymczasem USA podtrzymują stanowisko, że Asad, który w swej brutalności posunął się nawet do użycia broni chemicznej przeciw rodakom, stracił jakąkolwiek legitymację do rządzenia Syrią.
W przeciwieństwie do Iraku, gdzie w walce z IS mogą opierać się na współpracy z nowym rządem w Bagdadzie i irackiej armii, w Syrii USA nie mają takiego sojusznika. Obama zapowiedział wprawdzie zwiększenie szkoleń i dostaw broni dla umiarkowanych rebeliantów w Syrii, którzy walczą zarówno z siłami Asada, jak i z IS, jednak po trzech latach walk, bez znaczącej pomocy z zewnątrz, są oni poważnie osłabieni. O ile Kongres przyzna niezbędne środki finansowe, USA będą szkolić tych rebeliantów z terytorium Arabii Saudyjskiej. Saudyjczycy chętnie przystali na współpracę z USA w obawie, że rosnące w siłę IS zacznie zagrażać niebawem także im samym.
Jednak zdaniem Haassa zamiar zbudowania syryjskiej opozycji jest nierealny. "Są zbyt podzieleni, zbyt słabi. To zajęłoby lata. Nie sądzę, byśmy mogli tu wiele osiągnąć" - powiedział. Jego zdaniem istnieją alternatywne sposoby na znalezienie partnera, który walczyłby z IS na lądzie, ale niestety tego wątku prezydent nie rozwinął w swoim przemówieniu.
"Moim zdaniem zobowiązanie wobec opozycji w Syrii nigdy nie zostanie zrealizowane" - napisał na blogu Brookings Institution ekspert tego think tanku ds. Bliskiego Wschodu Michael Doran.
Wątpliwości co do skuteczności planu Obamy mają również Republikanie. "(Wysłanie) F-16 to nie jest strategia. Samymi atakami z powietrza nie osiągniemy tego, co chcemy tu osiągnąć. Prezydent jasno powiedział, że nie chce wysłać żołnierzy do walk na lądzie, ale ktoś te walki musi prowadzić" - powiedział w czwartek przewodniczący Izby Reprezentantów John Boehner.
Administracja jak mantra powtarza zdanie: "No boots on the ground", czyli żadnych wojsk lądowych. A przecież USA skierowały już do Iraku 1 043 amerykańskich wojskowych (z czego większość to personel do ochrony placówek dyplomatycznych USA i doradcy), a w środę Obama zapowiedział wysłanie kolejnych 475 wojskowych, którzy mają pomóc walczącym z IS Kurdom i Irakijczykom w szkoleniach, wywiadzie oraz obsłudze sprzętu.
"Pewnie w walkach brać udziału nie będą, ale przypuszczam, że liczba żołnierzy w roli wspierającej będzie rosła" - powiedział Haass. Jego zdaniem konieczne będzie też wysłanie do Iraku i Syrii sił specjalnych, bo tylko one są w stanie wyeliminować tzw. cele wysokiej wartości.
Obama nie powiedział Amerykanom, jak długo potrwa operacja przeciw IS, ale przyznał, że "wyeliminowanie raka, jakim jest Państwo Islamskie, potrwa jakiś czas". Według wcześniejszych wypowiedzi anonimowych przedstawicieli Pentagonu kampania może potrwać około trzech lat, a to oznacza, że nie zakończy się wraz z upływem drugiej kadencji prezydenta. Jak podsumował Peter Baker w "New York Timesie", Obama, który obejmując urząd, obiecywał Amerykanom wycofanie sił USA z "głupich wojen", najpewniej pozostawi ten krwawy konflikt swemu następcy w spadku.