Z Marią Skrzek i jej synem Józefem o kochaniu, jednej nocy w szpitalu i cudach.
Barbra Gruszka-Zych: Józef, śpiewasz, że z miłości jesteś.
Józef Skrzek: Przyjąłem sobie ten cytat z piosenki, bo pięknie jest być z miłości, czuć się kochanym. Od kiedy mój tata Ludwik zmarł 2 stycznia 1970 r., mama wychowywała naszą trójkę sama. Została wierna dzieciom, ale też i jemu. Powiem szczerze, że była bardzo ładną kobietą i miała wielu adoratorów, o czym nie mówi, bo jest skromna. To jest niesamowite, jak jej miłość, przetworzona na konkretną pomoc, do dzisiaj nas podtrzymuje. Dlatego zawsze mówię – w tym całym ułożeniu rodowym postać mamy znajduje się na szczycie.
Maria Skrzek: Mój mąż Ludwik był bardzo dobry. Poświęcił się dla rodziny. Żeby ją utrzymać, całe dnie spędzał w pracy. Był sztygarem i dodatkowo, żeby zarobić więcej – ratownikiem górniczym, i to go zgubiło. Kiedy była akcja ratownicza, to zaraz musiał zjeżdżać na dół i któregoś razu zatruł się gazem. Dużo wtedy przeżyłam. Po jego śmierci myślałam, że już ze mną koniec. (płacze, wycierając oczy chusteczką)
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych