Mój alfabet, czyli o tych, którzy dają nadzieję.
W modzie jest ostatnio pisanie alfabetów. Nie chodzi o systemy literek, lecz o książki, których autorzy dzielą się opiniami na temat osobiście poznanych polityków, artystów czy dziennikarzy. Wydawnictwa chętnie to drukują, bo czytelnicy są ciekawi, co dany celebryta myśli prywatnie o innych celebrytach – od Alfy do Omegi. Zanim książka trafi do księgarń, dział marketingu odbezpiecza bombę zegarową. Zazwyczaj puszcza do mediów kontrolowany przeciek, że opinie autora mogą budzić „kontrowersje”. Wybuch, czyli skandal towarzyski, ma nastąpić dokładnie w dzień premiery. Czasem wydaje mi się, że i ja mógłbym napisać taki alfabet. Wprawdzie jestem postacią z ostatniej strony katolickiego tygodnika, a nie z pierwszych stron gazet, ale spotkałem już w życiu tyle osób o znanych nazwiskach, że z opinii o nich dałoby się złożyć solidny wolumin. Sęk w tym, że nie byłaby to książka „kontrowersyjna”. W felietonach można i niekiedy trzeba postawić twarde zarzuty, zakpić z czyjejś postawy, a nawet pożartować z niezbyt rozgarniętej miny. Osobowe hasło w alfabecie to jednak co innego: pieczęć trwale odciśnięta na czole. Byłoby głupio umierać ze świadomością, że zostawiam w książce negatywne sądy, z których za życia się spowiadałem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel