Pięć lat temu serbska prowincja Kosowo ogłosiła niepodległość. Pięciolatek chowa się dobrze. Za zasłoną pozorów suwerenności i dzięki dotacjom z Zachodu.
Kiedy pięć lat temu przyjechałem do Kosowa, dwa dni po ogłoszeniu niepodległości, na ulicach dominowała euforia. Kosowscy Albańczycy biegali z albańskimi flagami, bloki mieszkalne zdobiły portrety Billa Clintona oraz barwy amerykańskie i unijne, a przypadkowo spotkani mieszkańcy wierzyli, że po odłączeniu się od „wstrętnej Serbii” może być już tylko coraz lepiej. O prowizorce całego przedsięwzięcia świadczyły jednak nawet drobne, symboliczne zdarzenia. Kiedy w gabinecie doradcy prezydenta Kosowa chcieliśmy zrobić zdjęcie naszemu rozmówcy na tle flagi nowego państwa, pracownicy biura z zakłopotaniem zaczęli szukać... małej chorągiewki z kształtem Kosowa na niebieskim tle z żółtymi gwiazdkami. Flaga, celowo nawiązująca do barw unijnych, powstała w pośpiechu i państwowe instytucje nie zdążyły jeszcze przygotować się na oficjalną prezentację. Po raz drugi Kosowo odwiedziłem rok później. I chociaż w gabinecie ówczesnego prezydenta Fatmira Sejdju była już duża flaga Kosowa, to na ulicy i w mieszkaniach dziki entuzjazm ustąpił realiom życia w państewku, którego jedyną podstawą bytu – obok ambicji „Kosowarów” – jest patronat dużej części Zachodu i płynące z niego strumieniami dotacje. Dziś, po pięciu latach „suwerenności”, słabość Kosowa widoczna jest jeszcze mocniej. Zapaść gospodarcza i nierozwiązane relacje z Serbami mogą sprawić, że ryzykowny projekt niepodległego Kosowa zagrozi w przyszłości pokojowi w Europie. A ryzykowne eksperymenty, zwłaszcza na Bałkanach, nie wróżą nic dobrego.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina