Ty wiesz

Po śniadaniu zwykł rozmawiać ze mną o miłości.

To była wiosenna niedziela, tuż
przed świtem, było jeszcze
ciemno.

Och, sporo się nabiegaliśmy w tamten
dzień, do grobu i z powrotem, na
wyścigi, i jeszcze raz do grobu. Łomot
serca, krótki oddech, przerażenie,
zdumienie, osłupienie, szloch i dygot nie
do opanowania. Nikt nie wiedział, co się
dzieje. Ziemia się trzęsła. Potykaliśmy się
o porzucone wonności. Plamy zaschniętej
krwi na płótnach.

Jego ciała już tam nie było. Za to
przybywało aniołów. Najpierw jeden,
potem jeszcze dwóch. Ubrani w śnieżną
biel, jaśnieli młodością jak błyskawice.
Próbowali leczyć nas z klęski, z trwogi.

Joanna, Salome i obie Marie –
wszystkie płakały tym strasznym płaczem
kobiety, która wie, że miłość dobiegła
kresu, a nie da się wraz z nią umrzeć.
Dobrym wieściom nikt nie umiał dać
zrazu wiary. Snuło się ciągle wśród nas
owych siedem złych duchów wyrzuconych
przez Niego z Marii Magdaleny.

On zaś wyrzucał nam brak wiary
i upór. Ale skąd brać siłę do wiary, jeśli
się ma przesłonięte oczy i serce nieskore?
A wszystko z cierpienia, ze wstydu,
z poniżenia. Szamotaliśmy się.

*

Pyta nieraz: Dziecko, masz coś do
jedzenia? Nie mam odwagi zapytać, kim
jest, ale czuję zapach krwi, widzę ślady po
gwoździach i ranę w boku wielkości dłoni.

Zarzuć sieć, a znajdziesz, mówi.
Na moje słowo.

Zarzucam więc, po prawej stronie
naszej łodzi, lewa jest jałowa, jak zawsze.

Smak pieczonej na wolnym ogniu ryby
na podniebieniu, pamięć szczęścia.

Po śniadaniu zwykł rozmawiać ze mną
o miłości. Biorę brewiarz, przerzucam
kartki, wgryzam się w psalmy jak w suchy
chleb, pyta, czy Go kocham.

Jest coraz gorzej. Starzeję się,
wyciągam ufnie ręce, ale tych, do których
je wyciągam, nie ma, tylko jacyś obcy.
Opasują mnie nie ci, których kocham,
i prowadzą, dokąd nie chcę. Jeszcze nie
wiem, jaką śmiercią uwielbię Boga.

Cóż tobie do tego, mówi, ty pójdź za
Mną. Idź, mówi, idź za Mną, tam dokąd ja.
Nie bój się. Masz to wycierpieć i tak wejść
do chwały.

Będziesz odpuszczał i zatrzymywał
grzechy, mówię ci. Będziesz łamał chleb.

Mój dzień się już chyli, mówię, zrozum.
Wyprowadź mnie do Galilei, na górę, ku
Betanii. Powiedz, gdzie jest moja Galilea,
gdzie góra, a gdzie dół. Przywróć smak
tamtej ryby i rześkość poranka. Daj sercu
pałać. Opiszę te sprawy, dam o nich
świadectwo. Obiecuję.

Idź za Mną między wilki, mówi. Nie bój
się. Będą ci wkładali węże do rąk i każą
pić truciznę. Lecz Ja będę z tobą i nic ci nie
zaszkodzi.

*

Potem wszystkich nas wziął na górę
i tak się z nami pożegnał/powitał: A oto ja
jestem z wami przez wszystkie dni, aż do
skończenia świata.

*

To była wiosenna niedziela, lata
siedemdziesiąte, 45 lat temu. Jestem
w drukarni, mam 26 lat. Kilka dni temu
dotarły z Westfalii kolorowe, lakierowane
obrazki prymicyjne, tu, w PRL-u gierkowskim
niedostępne. Pochodzą z wydawnictwa
F.W. Cordier z Heiligenstadt. Teraz,
półlegalnie, wbrew komunie, wyskakują
spod drukarskiej prasy, lśniące jak świeże
kasztany. Biorę do ręki pierwszy i wkładam
go do brewiarza. Jest tam do dzisiaj, wierny
towarzysz i świadek naszych rozmów
o miłości.

W wiosenną niedzielę 2024 roku
odczytuję z tego właśnie obrazka motto
mojego życia: „A oto ja jestem z wami przez
wszystkie dni, aż do skończenia świata”.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

ks. Jerzy Szymik ks. Jerzy Szymik