Feudalny samorząd

Nadchodzące wybory w wielu miejscach będą de facto farsą. Kontrkandydatów wobec urzędujących „królów”, patrzących na nas z wyretuszowanych do bólu plakatów, albo nie ma, albo nie prowadzą oni specjalnie kampanii, bo na tę nierówną walkę szkoda pieniędzy.

Z jakichś nie do końca zrozumiałych dla mnie przyczyn ludzie mają potrzebę bycia dumnym. Dotyczy to zarówno ich życia prywatnego, jak i wspólnoty narodowej. Szczycimy się bitwą pod Grunwaldem czy drugą na świecie konstytucją, choć nie mam pojęcia, co miałoby z tego dla nas wynikać. Nawet jak spojrzymy na bliższą historię: fajnie powspominać Solidarność czy Okrągły Stół, bo jednak było w tych wydarzeniach coś niezwykłego na światową skalę. Co jednak z tego, skoro dziś polskie społeczeństwo jest przesycone nieufnością i brakiem solidarności, czego dowodzą jedne z największych nierówności dochodowych w Europie.
Inna sprawa, że tych powodów do narodowej dumy aż tak wiele nie mamy, zwłaszcza w najnowszej historii. Ileż bowiem można wypinać pierś za Jana Pawła II? Musimy więc tworzyć mity. Zbliżające się wybory stanowią dobrą okazję, by zmierzyć się z jednym z nich. Odnoszę wrażenie, że w powszechnym odbiorze reforma samorządowa stanowi jeden z największych sukcesów III RP. Zresztą nie tylko naszym, bo doceniają ją także Ukraińcy czy przedstawiciele państw Bałkanów Zachodnich. Inaczej nasi urzędnicy i eksperci od samorządu nie byliby od kilkunastu lat zapraszani w roli doradców.

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że przywrócenie wiosną 1990 roku samorządu na poziomie gminnym stanowiło krok milowy w budowie nowego państwa. Jak wskazują badacze zajmujący się problematyką ustroju, decyzja ta jak bodaj żadna inna doprowadziła do osłabienia zcentralizowanej, komunistycznej nomenklatury. Nie jest zatem żadnym zaskoczeniem, że także współcześnie badacze, dostrzegając patologie wynikające z centralizacji władzy, postulują wprowadzenie kolejnej fali decentralizacji. Temu poświęcona została wydana w ubiegłym roku książka „Umówmy się na Polskę”, będąca dziełem Inkubatora Umowy Społecznej.

Tyle, że choć co do zasady bliska mi jest przedstawiona tam perspektywa, to nie sposób pominąć prostej obserwacji, że coś z tym całym samorządem poszło grubo nie tak. Fundusze europejskie na poziomie województw rozdawane są według klucza partyjnego nawet w większym stopniu, niż w skali ogólnopolskiej. Mamy badanie pokazujące, że kluczowym czynnikiem decydującym o wielkości środków trafiających do danej gminy jest... miejsce pochodzenia członków zarządu województwa. Do tego dochodzą setki stanowisk w różnego rodzaju instytucjach, o które będzie się toczyć walka w zbliżających się wyborach. Niech nikogo nie dziwi, że nawet partie tworzące koalicję rządową zaczęły bratobójcze walki o polityczne frukta, których w samorządach nie brakuje.
Szczebel wojewódzki może nam jednak umykać uwadze, ale nie wierzę, Drogi Czytelniku, że nie spotkałeś się z patologiami władzy na poziomie gminnym. W obecnym systemie bezpośrednich wyborów wójtowie, burmistrzowie i prezydenci są lokalnymi panami życia i śmierci. To oni decydują, kto ma dostęp do publicznych zasobów. To ich wychwalają lokalne media, które przez sam fakt opłacania z gminnej kasy stają się propagandowymi tubami. To o nich wreszcie powstają wiernopoddańcze przekazy, jak choćby w Chojnicach, gdzie kierownictwo lokalnej Policji chwali się zdjęciem, na którym przekazuje na ręce burmistrza rycinę przedstawiającą policjantów niosących włodarza w lektyce z dopiskiem „Niech nam świeci nasze Słońce kolejne 25 lat” (jak łatwo się domyślić, burmistrz rządzi tam nieprzerwanie od 1998 roku).

System jest na tyle feudalny, że nadchodzące wybory w wielu miejscach będą de facto farsą. Kontrkandydatów wobec urzędujących „królów”, patrzących na nas z wyretuszowanych do bólu plakatów, albo nie ma, albo nie prowadzą oni specjalnie kampanii, bo na tę nierówną walkę szkoda pieniędzy. Sytuacja ta skutkuje również tym, że ze świecą szukać realnej dyskusji o rozwoju lokalnych społeczności. Celem kampanii jest bowiem głównie przypodobanie się urzędującej władzy, która już za chwilę będzie mogła odwdzięczyć się za lojalność.

Nie łudźmy się, że sytuacja zmieni się za pięć lat, kiedy spora część aktualnych włodarzy ze względu na wprowadzony limit kadencji będzie musiała odejść. Znamy wiele historii, w których dochodzi do nieformalnej sukcesji na rzecz nominata wskazanego przez ustępującego „władcę”. Sęk w tym, że mało kogo to obchodzi, o czym na własnej skórze przekonuje się co rusz Andrzej Andrysiak, autor „Lokalsów” i „Małej władzy”, w których opisuje patologie polskiego samorządu. Dziwnym trafem wywiady, których udziela największym polskim mediom, w końcu się nie ukazują. To zresztą dotyczy nie tylko Andrysiaka, ale także innych, którzy próbują dekonstruować mit samorządu.

Zdaje sobie sprawę, że dziś Polaków bardziej obchodzi budowa CPK niż sytuacja na ich osiedlu. Tyle, że na to drugie mogą mieć większy wpływ, a co ważniejsze – sprawne państwo zaczyna się na poziomie samorządu. Dlatego nawet jeśli jest ciężko i nie widać nadziei, nie olewajmy lokalnej polityki. Tym bardziej, że to w samorządzie leży klucz do rozwiązania wielu naszych problemów, choćby tych z polityką mieszkaniową, o których pisałem w ostatnim felietonie.

Feudalny samorząd   Karolina Pawłowska /Foto Gość

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski