Czy Kościół może być mediatorem?

Coraz częściej słychać głosy, że zwaśnione strony polskiego konfliktu politycznego potrzebują mediatora. Czy takim mediatorem może być Kościół?

Stosunkowo niedawno temu wybitny psycholog osobowości, prof. Piotr Oleś, udzielił wywiadu, w którym odpowiadając na pytanie o sposoby zmniejszenia polaryzacji w naszym kraju, powiedział m.in.: „Na poziomie makro, to byłoby świetnie, gdyby udało się w Polsce powołać instytucje, których zadaniem jest zmniejszać polaryzację społeczną, co ważne powołać, ale i obsadzić kadrą ponad podziałami. W Polsce jest bardzo wielu myślących, otwartych i szlachetnych ludzi, którzy byliby gotowi w takich instytucjach pracować. Wśród osób wierzących – do których należę – jest też nieustanne oczekiwanie, że taką rolę może pełnić Episkopat Polski, ale to wciąż, niestety, sprawa przyszłości”.

Z przykrością muszę stwierdzić, że nie widzę szans na realizację powyższych postulatów. Pomysł powołania instytucji depolaryzacyjnej jest świetny, jednak sęk w tym, że aby skutecznie działać, jej skład musiałby być akceptowany przez obie strony głównego konfliktu politycznego w Polsce. Niestety, skoro żaden trybunał ani sąd nie cieszy się taką akceptacją, trudno mieć nadzieję, że będzie się nią cieszyć jakakolwiek inna instytucja „mediacyjna”, depolaryzacyjna lub rozstrzygająca. A co z Episkopatem Polski? Sądzę, że Episkopat (lub jakakolwiek instytucja kościelna) znajduje się w podobnej sytuacji. Dlaczego?

W znacznej części przestrzeni medialnej dominuje narracja, że Kościół nie może być mediatorem ani arbitrem, gdyż stracił swój autorytet na skutek skandali (lub ich krycia) oraz sojuszu z jedną ze stron polskiego konfliktu. Mam wiele zastrzeżeń co do takiej diagnozy sytuacji. Faktem jest jednak, że dobry rozjemca lub sędzia nie tylko musi być uczciwy i bezstronny, ale także musi być postrzegany jako uczciwy i bezstronny. Gdy zabraknie tego drugiego czynnika, na nic zdadzą się jego cnoty. Niestety, polski Kościół nie jest postrzegany jako dobry mediator, a przyczynę tego faktu widzę gdzie indziej niż to czyni dominująca narracja.

Otóż – moim zdaniem – przyczyna tkwi przede wszystkim w tym, że od pewnego czasu nasz główny konflikt polski przestał być konfliktem czysto politycznym, społeczno-ekonomicznym lub personalnym. Nie neguję tu politycznych (lub pokrewnych)  różnic między zwaśnionymi obozami, ani ogromnego znaczenia jego psychoanalitycznego zaplecza. (W tym drugim przypadku chodzi mi choćby o świadome i podświadome urazy głównych liderów-oponentów, które – jak w starym złym małżeństwie – każą im żyć we wzajemnych kleszczach i wciągać w nie własnych zwolenników). Pamiętać jednak należy, że w ten konflikt wmieszał się spór światopoglądowo-etyczny: spór o aborcję, o „in vitro”, o pigułkę „dzień po” (czyli o wychowanie młodzieży po piętnastym roku życia), o religię w szkole (więcej czy mniej/wcale?) itd. A w tych wszystkich sprawach (a będzie ich przybywać) Kościół ma zdecydowane stanowisko! Nie jest więc możliwe, by mógł on być powszechnie akceptowanym mediatorem lub moderatorem w dyskusji nad nimi. I nie jest też w praktyce możliwe oddzielenie powyższych sporów od konfliktów politycznych lub personalnych, nawet jeśli prawdą by było, że te pierwsze wprowadzono na użytek (lub tylko jako zasłonę) tych drugich. Trudno oczekiwać od Kościoła, że będzie neutralny w sporach etycznych lub że przerzuci swą naturalną sympatię z polityków, którym (mniej lub bardziej) bliskie jest jego nauczanie moralne na polityków, którzy (mniej lub bardziej) je lekceważą.

Ktoś powie: Kościół bywał mediatorem jeszcze w czasach PRL-u, czyli wtedy, gdy rządzący reprezentowali przeciwstawną do niego ideologię. Pamiętajmy jednak, że PRL-owscy decydenci szanowali Kościół nie ze względu na jego nauczanie, ale ze względu na siłę jego społecznego wpływu i umiejętność łagodzenia antykomunistycznych niepokojów. Pamiętajmy też, że przytłaczającą większość mieszkańców PRL-u stanowili katolicy, a niewierzący opozycjoniści zasadniczo uznawali pewne minimum kulturowo-moralne ukształtowane przez Kościół i chętnie korzystali z jego pomocy. Dziś sytuacja drastycznie się zmieniła. Liczba ludzi odchodzących od Kościoła i od wspomnianego minimum wzrasta. Aktualnie rządzący wyczuwają ten trend i stawiają na związaną z nim część elektoratu, kalkulując, że to ona przesądza o końcowym wyniku wyborów. Możemy się zastanawiać nad trafnością tych kalkulacji. Pewne jest jednak jedno: czynniki, które sprawiały, że Kościół był autorytetem dla (niemal) wszystkich, już nie działają. A dzieje się tak niezależnie od zalet i wad oraz wysiłków i zaniedbań samego Kościoła.

Co należy w takiej sytuacji czynić? Moim zdaniem, trzeba się z nią po prostu pogodzić. Nie powinniśmy na razie marzyć o powrocie do mediacyjnej roli Kościoła. Powinniśmy raczej oczekiwać, że Kościół będzie konsekwentnie i całościowo głosił swoją naukę. „Konsekwentnie i całościowo”, czyli bez chęci przypodobania się wszystkim lub niektórym. A instytucja, która – w słowie i w czynie, na zewnątrz i wewnątrz, wobec lewicy i wobec prawicy – trzyma się swoich zasad, być może po pewnym czasie sama zostanie poproszona o pomoc w mediacji między zwaśnionymi stronami; „ale – jak mówi Piotr Oleś – to wciąż, niestety, sprawa przyszłości”.

Czy Kościół może być mediatorem?   Pixabay/Studio GN
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Wojtysiak