Opowieść wigilijna o polskiej Prowansji... wróć, prowincji

Kiedy słuchałem expose Donalda Tuska, zabrakło mi w nim sporo rzeczy. Chyba najbardziej dostrzeżenia rozjazdu między miastami i resztą kraju, między klasą posiadającą a całą resztą.

Boże Narodzenie za pasem i część z nas powoli szykuje się do świątecznych odwiedzin u rodziców lub dziadków na prowincji. Choć ku powszechnemu zmartwieniu święta najprawdopodobniej w wielu miejscach w kraju nie będą białe, to przynajmniej część kierowców ucieszy się, że obok prezentów nie trzeba będzie pakować do aut łopat śnieżnych czy łańcuchów. Ostatnie lata zdążyły nas zresztą przyzwyczaić do bożonarodzeniowej odwilży. Cóż, taki mamy (nowy) klimat. Dzieci muszą uwierzyć nam na słowo, że za naszego dzieciństwa śnieg leżał czasem od grudnia do marca. Zresztą podobnie rzecz się ma z bożonarodzeniowymi wspomnieniami o szynce czy cytrusach. Dzisiejszej młodzieży takie historie mogą się bowiem jawić jak opowieści z życia dinozaurów.

Ano właśnie. Dziś nawet ci spośród nas, którzy nie należą do osób zbyt zamożnych, zwykle mogą sobie pozwolić na kupienie tego czy owego na święta. Konsumpcyjne marzenia są na wyciągnięcie ręki. Problem jest inny – jako dziecko marzyłem o stacjonarnym telefonie i samochodzie. Byli szczęściarze, którzy je mieli. Dziś niektórzy z nas też marzą, tyle że o Bożym Narodzeniu na Zanzibarze. Mamy do czynienia z inflacją marzeń. Tym bardziej, że prawdopodobnie znamy w bliższym lub dalszym otoczeniu osoby, które na taki wyjazd mogą sobie pozwolić.

Jednocześnie jednak dystans między tymi, którzy mogą spełnić konsumpcyjne marzenia napędzane przez demony marketingu (tak, tak, Drogi Czytelniku, jestem przekonany, że istnieje odrębny krąg piekieł dla speców od reklamy), a tymi, których zwyczajnie na to nie stać, wydaje się coraz większy. Mamy sporo dowodów na to, że społeczne nierówności rosną w zawrotnym tempie. Widać to choćby po wynikach badania edukacyjnego PISA, o którym wspominałem w ubiegłym tygodniu. Dzieciaki na polskiej prowincji uzyskały w najnowszej edycji radykalnie gorsze wyniki testów niż ich rówieśnicy z największych miast. Choć pewnie większości Polaków żyje się dziś znacznie lepiej niż te 30 lat temu, to jednak stanowi to marne pocieszenie dla tych, których nie stać choćby na to, aby wysłać dzieci na studia, bo koszty życia w ośrodkach akademickich wystrzeliły w kosmos. Nierówności edukacyjne będą z kolei jedynie wzmacniać nierównowagę szans w momencie startu w dorosłe życie. Znów, sorry, taki mamy klimat.

Problem rozjeżdżania się szans metropolii i prowincji stał u podstaw wyborczej wygranej PiS w 2015 roku. Partia Jarosława Kaczyńskiego słusznie zdiagnozowała wówczas, że za sprawą szeregu różnych procesów, w tym reformy administracyjnej z 1999 roku czy też obrania przez pierwszy rząd Tuska ścieżki tzw. rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnego, wiele polskich miast i miasteczek wpadło w spiralę zwijania się. Świadomość tego problemu była zresztą na tyle silna, że spójność terytorialna i społeczna została wyznaczona jako jeden z ważniejszych celów Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, która przeszła do historii jako tzw. Plan Morawieckiego.

Problem w tym, że po ośmiu latach rządów „dobrej zmiany” ta spójność wcale nie jest większa niż w momencie uchwalania wspomnianej strategii. Ba, stawiam hipotezę, że dysproporcje między metropoliami a prowincją jedynie się pogłębiły, nawet pomimo podjęcia pewnych (niestety dość niemrawych) działań, jak choćby wsparcie dla miast średnich tracących funkcje społeczno-gospodarcze. To było za mało, za późno, za wolno.

Kiedy słuchałem expose Donalda Tuska, zabrakło mi w nim sporo rzeczy. Stary-nowy premier nie wspomniał o polityce migracyjnej czy demografii. Nie powiedział też za wiele o edukacji czy ochronie zdrowia. Nie dowiedzieliśmy się także za wiele, co dalej z CPK czy małymi reaktorami jądrowymi. Ale mi chyba najbardziej zabrakło dostrzeżenia rozjazdu między miastami i resztą kraju, między klasą posiadającą a całą resztą. Nie wiem, czy to oznacza niemy powrót do modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego. Nie chciałbym, abyśmy jako państwo położyli krzyżyk na polskiej prowincji. Nie zasłużyła sobie na to. 

Każdemu rządowi warto jednak dać na start jakiś kredyt zaufania. Dlatego życzę sobie na gwiazdkę, abym się mylił, a 2024 rok przyniósł nam prawdziwą dobrą zmianę w tym obszarze. Zresztą, podobne życzenie ma kilkanaście milionów Polaków, którzy wciąż mają problem z wykluczeniem transportowym, zdrowotnym, edukacyjnym, mieszkaniowym czy energetycznym.

Opowieść wigilijna o polskiej Prowansji... wróć, prowincji   Roman Koszowski / Foto Gość

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski