Pogodna jesień czy raczej ciemna zima? O sensie schyłku życia

Światowy Dzień Chorego, w którym Kościół w szczególny sposób pochyla się nad cierpieniem, skłania do refleksji. Także do refleksji nad schyłkiem życia. Czy ma sens życie od choroby do choroby, od bólu do bólu, życie, które wygasa?

Choroba zawsze była częścią ludzkiego życia. Mamy jednak szczęście żyć w czasach, w których – dzięki bezprecedensowemu rozwojowi medycyny – choroby stały się dla wielu ludzi tylko krótkimi przerywnikami ich normalnego biegu egzystencji. Kto nie pracuje w zawodach medycznych i kogo nie dotknęło przewlekłe lub nieuleczalne cierpienie fizyczne, z chorobą spotyka się rzadko. Co więcej, średnia długość życia wzrasta. Niestety, wzrost długości życia często idzie w parze ze spadkiem jego jakości wtedy, gdy wkraczamy w okres starości. W okresie tym wzrasta ryzyko demencji, złamań, udarów, nowotworów i licznych innych nieszczęść. Jesteśmy społeczeństwem starzejącym się, a to oznacza, że coraz więcej z nas będzie wchodzić w długą fazę schyłku życia. Fazę jego niskiej jakości – fazę, którą często lepiej oddaje metafora ciemnej zimy niż wyświechtana metafora pogodnej jesieni.

Dobrze, że coraz więcej mówi się o polityce senioralnej i takiej reorganizacji służby zdrowia i opieki społecznej, która będzie mogła skutecznie podjąć wyzwanie, jakie stawia przed nami masowa starość. Dobrze, że medycyna czyni postępy. Jednak starość to nie tylko  wyzwanie organizacyjne i medyczne. Starość – a zwłaszcza jej etap krańcowy – wymaga przemyślenia swego sensu. Wymaga go od pracowników medycznych i socjalnych, od opiekunów, od członków rodzin, od duszpasterzy. I od nas wszystkich, którzy jesteśmy lub będziemy starzy.

Podstawowe pytanie trudnej starości – starości, w której samodzielnie niewiele możemy zrobić, a nawet nie możemy zrobić nic – brzmi: czy jest ona warta życia? Wielu mieszkańców krajów bogatych odpowiada na to pytanie negatywnie. Przyzwyczaili się oni do życia o wysokiej jakości: życia dostatniego, zdrowego, bezpiecznego, twórczego, aktywnego. Czy w takim razie – pytają – ma sens życie, w którym się tylko siedzi lub leży, które sprowadza się tylko do elementarnych czynności życiowych, w którym zanikają akty intelektualne i wolitywne, w którym nie ma rozwoju ani nadziei? Czy ma sens życie od choroby do choroby, od bólu do bólu, życie, które naprawdę i dosłownie jest – by użyć nadętej frazy Heideggera – byciem w stronę śmierci?

Wcześniej czy później każdy z nas zmierzy się z tymi lub podobnymi pytaniami. Wcześniej czy później (raczej wcześniej) zmierzymy się z nimi jako społeczeństwo. Nie jest łatwo odpowiedzieć: tak, także takie życie ma wartość i sens. Wielu z nas czuje jednak, że powinniśmy odpowiedzieć „tak”. Moja odpowiedź „tak” opiera się na założeniu, że życie jest procesem, którego każda faza jest ważna. Naturalnie lub zwykle jest tak, że nie ma czasu kwitnięcia bez czasu rośnięcia i bez czasu więdnięcia. Jak uczył Kohelet, „jest czas rodzenia i czas umierania” (Koh 3, 2). Wszystkie te fazy konstytuują jedną całość, a brak akceptacji dla jednej z nich oznacza brak akceptacji dla całości, którą ta faza współtworzy. Na czym jednak polega ważność schyłkowej fazy ludzkiego życia?

Po pierwsze, faza ta ma ogromne znaczenie dla dzieci (a nawet szerzej: dla biologicznych i społecznych potomków) umierającego człowieka. Kiedyś było tak, że dzieci te były od niego absolutnie zależne, wymagały całodobowej opieki, spełniały tylko elementarne czynności życiowe. Teraz sytuacja się odwróciła, a dzieci niemal dosłownie mogą oddać czas i wysiłek, który kiedyś został im poświęcony. Relacyjność ludzkiego życia polega właśnie na tym, że w fazie początkowej i w fazie końcowej wymaga pielęgnacji. Jesteśmy zdani na siebie. Nic tak bardzo nie ilustruje tej prawdy jak starość. Stosunek do ludzi starych i ludzi znajdujących się w terminalnym stadium życia odzwierciedla kondycję moralną społeczeństwa. Stosunek ten mówi nam, czy stanowią je ludzie, którzy spełniają się w autentycznej miłości, czy raczej stanowią je izolowani egoiści, którzy odcięli od siebie wszelkie głębsze więzy. A gdy odcinamy się od naszych rodziców lub gdy odcinamy ich od siebie, tracimy coś istotnego z naszej tożsamości.

Po drugie, schyłek ludzkiego życia ma wartość jako czas oddawania. Główna część naszego życia polega na zdobywaniu, ekspansji, osiąganiu. Jednak to wszystko jest możliwe dzięki energii, której źródłem – zarówno w sensie fizycznym, jak i metafizycznym – my sami nie jesteśmy. Może prawem naszej egzystencji jest to, że wszystko, co dostaliśmy, musimy kiedyś oddać. Musimy oddać przestrzeń, którą zajmowaliśmy; dorobek życia, który uciułaliśmy; władzę, którą sprawowaliśmy nad innymi i nad sobą; aktywność, w której się przejawialiśmy i która w końcu staje coraz mniejsza i wygasa. Oddawanie – świadome czy nieświadome – jest czymś bardzo trudnym. Jednak jeśli traktujemy nasze życie jako dar, oddawanie ma wartość. Jest aktem sprawiedliwości. W perspektywie wiary stanowi on najgłębszy akt religijny, akt sprawiedliwości wobec Boga, akt uznania Jego suwerenności. Jak powiadał Hiob: „Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę. Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione” (Hi 1, 20). Błogosławione podwójnie, gdyż oddając Bogu wszystko, możemy niejako stanąć przed Nim twarzą w twarz, możemy ujrzeć Go wzrokiem (por. Hi 42, 5). A wtedy to nie przemijające rzeczy, lecz On Sam – pełnia życia i szczęścia – będzie,  bez żadnych pośredników, naszym udziałem.  

W interesującym filmie Krzysztofa Zanussiego „Liczba doskonała” jego bohater umiera w luksusowych warunkach, w trakcie filozoficznej dyskusji z kuzynem o tym, czy jest COŚ po śmierci. W tle słychać dźwięki „Sztuki fugi” Bacha. Umieranie przeciętnego człowieka jest kompletnie inne. Na sali szpitalnej gdzieś jednak słychać czyjś szept: „… dla Jego bolesnej Męki…”. Szept do Kogoś, kto nas stworzył i przeszedł całe nasze życie. Do końca.

Pogodna jesień czy raczej ciemna zima? O sensie schyłku życia   Sabine van Erp/ Pixabay

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Wojtysiak