By zdradzić wroga lub przyjaciela, swój kraj lub małżonka, najpierw trzeba być niewiernym wobec samego siebie.
14.05.2024 14:56 GOSC.PL
Od kilku dni większość krajowych mediów przekazuje informacje o polskim, byłym już sędzi sądu administracyjnego, który wyjechał na Białoruś oraz podjął działania, które jednoznacznie nazwać można zdradą państwa. Wiele dyskusji, sporów i oskarżeń słychać już w przestrzeni publicznej. Ciekawa była refleksja pewnego polityka, który zastanawiał się, co ów mężczyzna robił tuż przed zaplanowaną ucieczką. Jak się do niej szykował? Co planował? Jakie ukradł być może dokumenty, jakich narobił szkód, o których dopiero się dowiemy? Mnie w podobnych historiach interesuje wcześniejszy moment, a mianowicie ten, gdy zdrajca pierwszy raz uświadamia sobie, że jest zdrajcą. Którego ranka, goląc się zrozumiał, że właśnie zbratał się z wrogiem? Gdy myślę o twarzy zdrajcy, przypomina mi się pewne spotkanie.
Będąc dzieckiem, szedłem z mamą przez park. Nagle spotkaliśmy jej znajomego z czasów duszpasterstwa akademickiego. Po tej rozmowie mama była dziwnie cicha. Później opowiedziała mi pewną historię. Okazało się, że ten mężczyzna był jednym z jej kolegów z czasów liceum, którzy w okresie PRL-u poszli do seminarium duchownego. Mniej więcej w połowie studiów został z niego usunięty. Okazało się bowiem, że był tajnym współpracownikiem służb komunistycznych. Twarz zdrajcy, donosiciela i agenta stanęła mojej mamie wtedy przed oczami. Co go skłoniło do podwójnej roli? Czy godziny w kaplicy i czytanie Słowa nie wierciły wystarczająco mocno jego sumienia? Myślę o tym w przededniu piątej rocznicy publikacji filmu „Tylko nie mów nikomu”. Autorzy filmu po jego premierze jasno wskazywali, że przedstawieni w nim sprawcy w sutannach, którzy stosowali przemoc seksualną wobec dzieci, byli tajnymi agentami SB. Ostatnie z wskazanych tutaj działań słusznie określamy jako zdradę stanu, zbratanie się z komunistycznym agresorem. W przypadku tych kapłanów wykorzystanie seksualne dzieci było zarówno przestępstwem karnym, jak i kanonicznym. Było też zdradą stanu kapłańskiego. Czy jednak zdrada jest zawsze niezgodna z przepisami?
Czasem prowokacyjnie zadaję takie pytanie moim studentom w trakcie zajęć dotyczących wprowadzenia do prawa. Słyszę różne odpowiedzi: tak, nie, to zależy. Prowokuję wtedy dalej i pytam czy np. małżeńska zdrada jest w naszym kraju akceptowalna? „Nie” – odpowiadają w większości przypadków. Ponownie pytam, czy działanie to jest zatem karalne? I tu pojawia się cisza. Niewierność słusznie widzimy jako coś jednoznacznie złego i niszczącego. Mam w pamięci wiele przykładów spraw, w trakcie których przy okazji rozwodów pojawiał się wspomniany już przeze mnie wątek przestępstwa pedofilii. Nie mam możliwości sprawdzenia, ile z wzajemnych, rozwodowych oskarżeń jest prawdziwych. Mam jednak świadomość, że do wielu rozwodów – jak widać mających często niepojęte konsekwencje – doszło właśnie z powodu zdrady. Ta przychodzi często niepostrzeżenie, jak w scenie z filmu „Love Actually”. Jeden z bohaterów, dyrektor wydawnictwa, jest podrywany przez swoją asystentkę. W drodze na świąteczne zakupy dzwoni do niej i pyta, jaki chce dostać prezent. Nic wielkiego się nie stało, nie było (jeszcze) relacji intymnej, a mimo to widz ma świadomość, że człowiek ten w tym momencie zdradził swoją żonę, która zresztą w kolejnej scenie podbiega do niego razem z dziećmi. Sam, skonfrontowany z prawdą, nazwie siebie w innym momencie filmu „klasycznym głupcem”. Czy jednak taki żal post factum wystarczy?
Richard Paul Evans w książce „Dotknąć nieba” zaznacza, że „zdrajcy to najnędzniejsze z boskich stworzeń, nienawidzeni przez tych, których zdradzają, a także skrycie pogardzani przez tych, którym służą”. Z kolei polski eseista Waldemar Łysiak w książce „Cisza” stwierdza, iż zdrajca ma zawsze jedno imię: Judasz. Faktycznie, skojarzenie to wydaje się wręcz naturalne. Tomasz Terlikowski w ostatnio wydanej książce, będącej swoistą biografią skarbnika Apostołów, odważnie zadaje pytanie, co doprowadziło Judasza do – w istocie niezrozumiałego – czynu. Tym czynem było wydanie człowieka, który pokazał, że cuda są pięknym faktem. Wspomniany publicysta słusznie wraca do żalu Iskarioty. Ten przed Sanhedrynem wyraził go jasno, mocno i wyraźnie, mówiąc o wydanej krwi niewinnego. Brutalnie pisząc – w zasadzie to niczego nie zmienia. Już w Makbecie czytamy, że zdrajca to „ten, co przysięga i kłamie”. Dlatego mocno zapamiętujemy nazwisko i twarz niewiernego wobec kraju, małżonka lub idei. I wybaczenie jest tu trudniejsze, bo wspomniana przez Williama Shakespeare’a przysięga ma jakąś paradoksalną w dzisiejszych czasach moc. Z jednej strony trwałość np. małżeńskiego zobowiązania odeszła do lamusa. Z drugiej zaś perspektywy charakter czynu zdrajcy wnika w pamięć, która utrudnia przebaczenie. Zdrada kraju jest w polskim prawie karnym jednym z najpoważniejszych przestępstw. Zdrada małżonka jest jednym z niewielu ciosów, które potrafią rozbić wydawałoby się nienaruszalny fundament. Zdrada Boga, który zdrajcę przed zdradą nazywa „przyjacielem” pozostaje na wieki.
Ks. Jan Kaczkowski mawiał, że tylko człowiek słyszy trzask własnego sumienia, które zostaje złamane. W takich chwilach człowiek jest dla siebie zarówno adwokatem szukającym usprawiedliwienia, jak i zajadle oskarżającym siebie prokuratorem. Jest sędzią wydającym wyrok oraz katem, który go wykonuje. Czy jest zatem w tej sytuacji jakaś nadzieja? Czy można podobne występki wybaczyć? Może to pytanie najpierw zdrajca musi zadać sam sobie?