Działo się dokładnie to, o co prosiłam Ducha Świętego: ja sama nie miałam żadnego wpływu na przebieg egzaminu.
26 października 2012 roku, godzina ósma rano. Od samego początku towarzyszył mi znany już niepokój przed wydarzeniem, które tego dnia miało nastąpić. O godzinie trzynastej, cała w strachu i poczuciu beznadziei, po raz szósty miałam czekać w WORDzie na wywołanie przez głośnik mojego nazwiska. A potem wyrok – „wynik negatywny”. Znowu. O godzinie ósmej rano nie miałam jednak pojęcia, w jak przedziwny sposób potoczą się dalsze wydarzenia.
Ponieważ do egzaminu państwowego podchodziłam po raz szósty, doskonale znałam jego przebieg. Wiedziałam, za jakie błędy mogą mnie „uwalić” oraz… jak paskudnym wrogiem jest dla mnie stres. Każdorazowo dzień egzaminu wyglądał tak samo: mdłości, ścisk żołądka, drżenie rąk, suchość w gardle i panika, czego efektem było oblewanie egzaminu z powodu błahych błędów popełnianych na drodze.
Zwykle umawiałam się na podejście w godzinach porannych, tym razem jednak zdecydowałam się na trzynastą. Miałam więc czas, aby jeszcze tego samego dnia wyjeździć dwie godziny – od dziewiątej do jedenastej z instruktorem mojej szkoły jazdy. Na wcześniejszej jeździe sprzed kilku dni już w miarę pewnie czułam się za kółkiem i prowadziłam z uśmiechem na ustach. Tego dnia stres przedegzaminacyjny jak zwykle dał o sobie mocno znać. Na jeździe popełniałam głupie błędy na drodze, panikowałam. Mój instruktor nie był ze mnie zadowolony. W końcu nie wytrzymałam i zdecydowałam się wcześniej zakończyć jazdę. Wyżaliłam się przy tym instruktorowi, że tak jest u mnie zawsze, niezależnie od tego jak dobrze radzę sobie wcześniej, w dniu egzaminu wszystko się wali i tego dnia było tak samo… Zaparkowałam "eLką" blisko kościoła w centrum miasta i z płaczem weszłam do środka. Uklękłam w ławce blisko ołtarza, rozłożyłam ręce i zaczęłam błagać Ducha Świętego o pomoc. Mówiłam Mu:
„Duchu Święty, ja wiem, że nie zdam tego egzaminu. Ja go nie zdam, ale TY możesz go zdać. (…)”. Cały egzamin oddałam całkowicie w Jego ręce, wiedząc, że ja jestem jakby obok tego, to mnie nie dotyczy i nic, co się wydarzy, nie będzie pochodziło ode mnie, lecz z Woli Bożej. Zapewniłam Ducha Świętego, że jeśli nie zdam, przyjmę to z pokorą, natomiast jeśli zdam, będę wiedziała, czyja to zasługa i będę o tym świadczyć ludziom. Dlatego też tutaj piszę. Prosiłam jeszcze w kościele Matkę Bożą o opiekę nade mną w czasie jazdy, aby nikomu nic się nie stało oraz obiecałam Duchowi Świętemu, że jeśli zdam, zanim sama wyjadę na miasto własnym samochodem, jeszcze wyjeżdżę kilka godzin w szkole jazdy.
Z podejściem zupełnego zdania się na łaskę Bożą wyszłam z kościoła i pojechałam do WORDu. Moje umiejętności nie miały żadnego znaczenia, to Duch Święty miał za mnie zdać (lub nie) prawko i to w Jego ręce oddałam cały przebieg egzaminu i jego wynik. O godzinie piętnastej, po dwóch godzinach czekania w kolejce, wywołano mnie z poczekalni i pomaszerowałam do bordowego renaulta.
Zaliczyłam plac manewrowy i wyjechałam na miasto. Pierwszym moim zaskoczeniem było to, że mój egzaminator (pan w podeszłym wieku w okularach) nawet nie miał na kolanach arkuszu przebiegu egzaminu praktycznego, na którym egzaminatorzy „ptaszkami” lub „iksami” zaznaczają zaliczenia manewrów lub błędy (dwa błędy to koniec egzaminu). Pierwszy raz się z tym spotkałam, w trakcie poprzednich nieudanych egzaminów zawsze egzaminatorzy skrupulatnie trzymali się arkuszu i dokładnie stawiali mi „iksy”(zasłużone). W trakcie szóstego egzaminu popełniałam mnóstwo błędów, za które już kilkakrotnie powinnam oblać egzamin (pamiętam na pewno: zły kierunkowskaz, niezastosowanie się do poleceń, nieprawidłowy manewr na skrzyżowaniu, gwałtowne hamowanie przed pasami, „ścinanie” drogi innemu kierowcy, za co każdorazowo prowadzący powinien mi podziękować…). A co robił mój egzaminator? Na każdy mój wybryk jedynie kręcił z dezaprobatą głową i komentował „no co pani robi… źle… nie wolno tak… za gwałtownie… za szybko, …ehhh” ale arkuszu nawet nie tknął. Samo to uznałabym może za spory łyk szczęścia, gdyby nie sytuacja na drodze. Kierowcy jakby czytali w moich myślach i ustępowali mi mimo ich pierwszeństwa przejazdu, co zdarzyło się aż cztery lub pięć razy w ciągu całego egzaminu (na poprzednich pięciu podejściach może raz ktoś mi życzliwie ustąpił). Nie mogłam włączyć się do ruchu? Kierowca zamrugał światłami. Kiepskie skrzyżowanie? Kierowca małej ciężarówki zatrzymał się i ustąpił. Wyjazd z parkingu tyłem? Kierowca taksówki (!) ustąpił. Kolejne niepewne skrzyżowanie? Kierowca z prawej strony zamrugał!! Miałam wrażenie, że wszystko wokół mnie jest wyreżyserowane, a egzaminatorem, samochodami i wszystkimi sytuacjami Ktoś steruje, wymiatając mi wszelkie kłody z drogi. Moją rolą było tylko kręcenie kierownicą i zmienianie biegów. W dodatku pierwszy raz wykonałam polecenie gwałtownego zatrzymania się we wskazanym punkcie, czego wcześniej nigdy nie robiłam ani na egzaminach ani z instruktorami jazdy, a tu „instynktownie” poszło mi idealnie, choć nie wiedziałam, jak mam to zrobić. Sam egzaminator kilkakrotnie komentował: „Pani to ma szczęście! Jak pani to robi? Pani jest w czepku urodzona”. A także przyznał, że w całej jego karierze egzaminatorskiej nie spotkał się z nikim, komu tyle razy ustępowano by na drodze. Sam był tą sytuacją zadziwiony. Na jedno z jego pytań, jak ja to robię, tylko szeroko się uśmiechnęłam i powiedziałam „Wiara, wiara!”.
Działo się dokładnie to, o co prosiłam Ducha Świętego: ja sama nie miałam żadnego wpływu na przebieg egzaminu, byłam jedynie narzędziem do prowadzenia samochodu, a całością dosłownie sterował Duch Święty. Moje umiejętności nie wzrosły ani o jotę, stres i mdłości wcale nie ustąpiły, dziura w głowie nie zapełniła się, popełniłam chyba najwięcej błędów ze wszystkich egzaminów państwowych, jakie zdawałam, a mimo to, po dojechaniu pod miejscowy WORD, po niespełna półgodzinnym egzaminie, usłyszałam upragnione „WYNIK POZYTYWNY”.
Bóg wysłuchał mojej modlitwy i zadecydował, że miałam zdać. Bez włączania w to mnie samej, biorąc wszystko w swoje ręce. Ktoś może zapytać, dlaczego w takim razie pozwolił mi zdać dopiero za szóstym razem? Czy wcześniej nie modliłam się o pozytywny wynik? Modliłam. Każdorazowo też prosiłam, aby Jego, nie moja wola się stała i że wszystko przyjmę z pokorą. Bóg wiedział, co jest dla mnie najlepsze. Może wcześniej poddawał próbie moją pokorę? Może gdybym zdała za pierwszym czy drugim razem, moje świadectwo nie byłoby tak wiarygodne, ponieważ nie miałabym tak rażącego porównania tego egzaminu do poprzednich i mogłabym nie zauważyć, że tak nie przebiega normalne podejście? Albo, do czego przychylam się najmocniej, choć przyjmując jednocześnie powyższe argumenty: nigdy wcześniej tak mocno nie oparłam się na Bogu, przyjmując całkowicie własną niemoc, a Jego wszechmoc. Nigdy wcześniej nie zdjęłam problemu ze swoich barków tak zupełnie, oddając przebieg zdarzeń Jego Woli. I wreszcie, chyba nigdy tak mocno nie zaufałam Panu, jak tego dnia. Wyszłam z kościoła z poczuciem, że Duch Święty jest przy mnie i cokolwiek się stanie, będzie dobrze, bo, cokolwiek się wydarzy, będzie według Jego Woli, a to Pan, nie ja, wie najlepiej, co dla mnie dobre. Cała przygoda z prawem jazdy była dla mnie lekcją pokory i posłuszeństwa, a ostatni egzamin namacalnym dowodem na to, że Panu Bogu nie są obojętne nasze ziemskie sprawy. Bo przecież posiadanie lub nie plastikowej plakietki nie decyduje o moim zbawieniu, a jednak sam Bóg w Duchu Świętym pochylił się nade mną i zdjął ten ciężar. A Maryja czuwała nad moim bezpieczeństwem, za co też jestem jej wdzięczna.
Pozostaje mi jeszcze tylko świadczyć o tym cudzie... z czym nie jest łatwo. Często to zaniedbuję (przyznaję to z bólem), a ludzie, nawet najbliższa rodzina, mi nie wierzą... i wyjeździć obiecane godziny (dlatego pewnie jeszcze nie mam samochodu, choć staramy się go kupić z bratem od kilku miesięcy, bo Pan Bóg czeka, aż najpierw wypełnię daną Mu obietnicę) i będę mogła zdobywać miejscowe ulice.
CHWAŁA PANU!!!
Beata 21 lat