Nie martw się o tych, których nie ma w kościele

Niektórzy martwią się, że tyle było w Polsce ewangelizacji, tyle wysiłku, a jest coraz gorzej. W czym leży problem? Najpierw w nas.

Wielu pyta, czy my, księża, mamy jakiś pomysł, jak trafić do tych, którzy nie chodzą do kościoła, nie wpuszczają kolędy. Bo ciągle podejmuje się jakieś akcje, w ciągu 30 lat tyle było ewangelizacji, Orszaków Trzech Króli, chrześcijańskich festiwali, a i tak jest coraz gorzej.

Trudno się z tym nie zgodzić. Taka troska jest właściwie dobra. Ale nawet ona pokazuje, że nie zawsze chwytamy, o co w tym wszystkim chodzi. A chodzi o to, że mamy bardziej zająć się sobą, a nie tymi, których w kościele nie ma. I nie chodzi o jakieś zamknięcie się w sobie.

Pierwsza Księga Samuela mówi o powołaniu Samuela. „Samuelu, Samuelu…” – woła Pan Bóg. Samuel myśli, że to Heli go wzywa. W końcu jednak Heli rozumie, że to Bóg wzywa Samuela. Mówi mu, że kiedy kolejny raz usłyszy wezwanie, ma odpowiedzieć: „Mów, Panie, bo sługa twój słucha”.

I o to właśnie chodzi. Czego nam brakuje? Postawy gotowości na przyjmowanie wezwań od samego Boga. Tego, żebyśmy byli gotowi i otwarci. Bo my często mamy własny schemat przeżywania wiary, własny pomysł na budowanie Kościoła. Nam się wydaje, że musi być, jak było zawsze. A to nie zawsze jest żywe. Czasami jest to już tylko tradycja, przyzwyczajenie - czasem nawet faryzejskie. To nie ma nic wspólnego z życiem, z miłością. I to nikogo nie pociągnie. Możemy wychodzić do ludzi, ale musimy mieć z czym wyjść. Nie dasz czegoś, czego nie masz. A co powiedział Samuel? „Oto jestem.”

Czy ty możesz powiedzieć Bogu jak Samuel: „Oto jestem. Jestem kimś Twoim, jestem Bożym człowiekiem”. Czy możesz powiedzieć: „Jestem całym sercem przy Bogu. Jestem całym umysłem przy Bogu. Całą duszą przy Bogu. Całym swoim życiem”. Czy możesz powiedzieć, że wpuściłeś Boga do wszystkich sfer swojego życia? We wszystkie zakamarki, nawet te najciemniejsze?

My często się kamuflujemy. Boimy się prawdy o sobie, bo ona jest trudna. Mamy dużo słabości. Dobrze wiemy, że sobie nie radzimy. Mamy wiele grzechów. Komuś zazdrościmy, z kimś rywalizujemy, kogoś pożądamy, kimś pogardzamy, kogoś nienawidzimy, komuś nie potrafimy przebaczyć. A skoro tak, to czym chcemy innych pociągnąć?

Pragnienie

Ci inni są obok nas. Czego chcą, kiedy do nas przychodzą? Chcą życia. Chcą nadziei. Pewna osoba powiedziała mi, że przyszła do kościoła po wielu latach. I wyszła. Dlaczego? Dlatego, że nie zobaczyła nikogo uśmiechniętego. A chciała znaleźć dla siebie jakąś życiową podpowiedź. „Nie, ci ludzie mi jej nie dadzą” – pomyślała. Oczywiście, to było stwierdzenie z perspektywy tej osoby. To nie jest jakaś obiektywna prawda o nas wszystkich. Ale coś w tym jest. Jeśli ktoś jest pogubiony w życiu, nie radzi sobie, wpada w nałogi, chce uwolnienia, to przychodzi do kościoła i… może nie ujrzeć w nim szczęśliwych ludzi.

W czym jest problem? Najpierw w nas.

My w naszych akcjach chcemy często zająć się całym światem i tymi, którzy do kościoła nie chodzą. A o czym mówi historia Samuela? O nas. Czy ty masz postawę Samuela: „Oto jestem. Jestem Bożym człowiekiem, z krwi i kości, do samej głębi”?

Bóg i trawnik

Św. Paweł pisze, że jesteśmy Ciałem Chrystusa. Naprawdę jesteśmy? Czy jesteśmy kimś jednym z Jezusem? Myślą, sercem, duszą, całym życiem?

Jeśli tak, to nie musimy się martwić o ludzi obok. Naprawdę. O sąsiada, co kolędy nie przyjmuje. W ogóle nie trzeba się nim specjalnie zajmować. Jeśli naprawdę wykonamy najpierw pracę w sobie i będziemy Bożymi ludźmi, to Bóg do tego człowieka trafi przez ciebie, gdy będziecie się mijać na chodniku, zamiatać, kosić trawnik. Naprawdę. Nie trzeba wielkich akcji. Chodzi tylko o to, że było w nas widać Boga, Boże życie. Nie trzeba będzie tysięcy wydarzeń, jeśli każdy z nas, a potem my wszyscy jako Kościół powiemy Bogu: „Oto jestem”.

Czy jesteśmy? Czy mamy tę gotowość?

Przypomnijcie sobie sceny powołania apostołów. Oni są gotowi. Są otwarci. Nie wiedzą, co będzie. My często mamy już wizję Kościoła, jakiś schemat.

Bardzo mi się podoba przypowieść o tym, że było sto owiec, a jedna się zgubiła. Co robi pasterz? Idzie i jej szuka. Okej, to wiemy. Inne pytanie, trudniejsze: a co się w tym czasie dzieje z setką owiec, która została? Leżą. A gdzie powinny być? Powinny iść za pasterzem.
Jezus zawsze poszukuje. A my czasami leżymy (czy siedzimy), bo dobrze nam jest w pewnym schemacie - systemie pobożnych rytuałów. A jak stado leży, to coraz bardziej śmierdzi. Jest nieatrakcyjne, coraz mniej w nim życia. A potem staje się coraz to mniejsze...
Czy jestem gotowy iść ku czemuś nowemu? Apostołowie poszli od razu. Czy my jesteśmy na to gotowi?

Samuel wstał w nocy z łóżka i powiedział: „Jestem. Mów, bo sługa twój słucha”.

Czy naprawdę jesteśmy ludźmi Bożymi?

Nie poznasz siebie, leżąc na kanapie

Od 17 lat jeżdżę z młodymi na wyprawy rowerowe. Na Nordkapp, na Syberię, do Maroka... Nieraz mnie pytają: „Jak tak jedziecie w świat, to ewangelizujecie spotkanych ludzi?”. Nie, my nikogo nie ewangelizujemy.  Bo nie chodzi o ludzi, do których jedziemy w Hiszpanii czy w Rosji. Chodzi o nas. Chodzi o to, żeby dać się prowadzić. My nawet nie do końca znamy cel, bo przecież nie wiemy, co nas czeka. Chodzi o postawę zaufania Bogu. Samych siebie poznajemy w relacji do ludzi, z którymi jedziemy. Często jest ciężko, bo się wychodzi ze strefy komfortu. Wyjść ze strefy komfortu, to znaczy: zaufać Bogu. Dać Mu się prowadzić. Wtedy wychodzi to, kim jesteś. Wtedy widzisz, nad czym masz pracować, jak bardzo nie potrafisz funkcjonować w postawie zaufania, bez niepokoju o to, co będzie jutro. To wszystko objawia się w relacji do tych, z którymi jedziesz: ten jest napięty, tamten cię denerwuje, a jeszcze inny ci się nie podoba. I wtedy widzisz, kim ty jesteś.

My właśnie tego potrzebujemy: przyjąć prawdę o sobie. Bo przez tę prawdę - Jezus jest drogą, prawdą i życiem - dochodzimy do życia, Bożego życia. Jeśli przyjmiemy swoje słabości, to w słabości moc się udoskonali.

Tego właśnie potrzeba dziś nam, Kościołowi.

Jak na wyprawach, tak i w Kościele musimy się dużo zmagać - każdy z samym sobą. Potrzebujemy ociosania z egoizmu. Z tego, że każdy z nas jest „normą normatywną” dla całego świata i wszyscy muszą być tacy, jak ja.

Chodzi też o to, żeby wypracować wspólne tempo.

Zeszłoroczna wyprawa na Światowe Dni Młodzieży do Lizbony dawała dużo okazji do tego. Wyjechaliśmy zaraz po naszym Festiwalu Życia w Kokotku, ale i tak trzeba było robić średnio 190 km dziennie. Alpy, Pireneje… Czasami trzeba było wjechać na ponad 2000 metrów n.p.m., a na bagażniku było 20 kilogramów... Asfalt był rozgrzany do 50 stopni, powietrze - do 40 stopni. Dlatego jeździliśmy nocami.

Zwątpiłem

Po raz pierwszy w ciągu 17 lat wypraw popatrzyłem na tych młodych (niektórzy mieli po 16-18 lat!) i pomyślałem: „Nie ma szans. Nie dojedziemy”. Nie wierzyłem w nich, bo młodzi najczęściej są jeszcze egocentrycznie skupieni na sobie: „Ja muszę dojechać, moje siły się liczą, moje zdrowie, mój rower się nie może popsuć”. A ja wiem, że kiedy wyprawa jest trudna, to uda się albo razem, albo wcale. Więc patrzyłem na nich i myślałem: „Nie uda się”.

No i zawiodłem się - jak zawsze, na szczęście, na sobie. Bo nie wierzyłem w nich. Jak ja mam wierzyć Bogu, skoro nie wierzę człowiekowi? My w Kościele też patrzymy, oceniamy - bo kolędy nie przyjmują, bo coś tam. Jak by matka mówiła dziecku: „jesteś leniem!” – a przecież leniem się nie urodził – to ona z tego dziecka w końcu zrobi lenia. Tak już jest. A przecież to dziecko może pięknie żyć, tylko musimy wierzyć w człowieka - w tych młodych, w ludzi, którzy do kościoła nie chodzą. Musimy zobaczyć w nich coś dobrego. Inaczej się z nimi nie spotkamy.

Jezus, jak szedł do ludzi, to nie mówił: „No, widzisz, jaki jesteś?” Zawsze najpierw widział w nich coś dobrego. Najpierw było spotkanie. Na tym polega miłość.

Ja się wtedy na wyprawie poczułem jak Mojżesz. Bo gdy Mojżesz prowadził Izraelitów, to mieli wszystko: wodę na środku pustyni, mannę, przepiórki z nieba spadały. My na wyprawach też mieliśmy wszystko. Zawsze gdzieś tam spaliśmy, może nie codziennie, ale co parę dni się myliśmy. Nikt z głodu nie umarł. Czułem się więc jak Mojżesz. I jak Mojżesz zwątpiłem, że uda się dotrzeć do celu. Mojżesz zwątpił, dlatego to Jozue wprowadził Izraelitów do Ziemi Obiecanej. Ja też nie wierzyłem i po raz pierwszy nie ukończyłem wyprawy. W ostatnim dniu miałem trochę problemów zdrowotnych. Nie byłem w stanie jechać na rowerze. W końcu jednak wszyscy dotarli na Światowe Dni Młodzieży – na godzinę i 15 minut przed ich rozpoczęciem.

Bóg nas zaprasza na drogę wiary. A my już na starcie wiemy, jak to wszystko ma wyglądać – i to jest nasz największy problem. Tymczasem ja się mam tylko dać poprowadzić: dojdziesz do zakrętu, zobaczysz trochę dalej, potem jeszcze dalej. Ty masz być na drodze, a Bóg wie, dokąd chce Cię doprowadzić. Tymczasem my już wszystko wiemy. Wiemy, jak ten Kościół ma funkcjonować. A mamy tylko, jak Jezus, iść przez ten świat i kochać. Po prostu.

Tekst jest oparty na kazaniu wygłoszonym 14 stycznia w kościele w Katowicach Podlesiu. Opracował Jarosław Dudała.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

o. Tomasz Maniura OMI