Czy kampania wyborcza musi być brutalna?

Dlaczego kampania wyborcza jest brutalna? Czy musi być taka? Jak ma zachować się polityk, który zarazem chce wygrać wybory, jak i chce respektować przykazanie miłości bliźniego?

Niemal wszyscy mówią, że tegoroczna kampania wyborcza jest brutalna. Może nawet brutalniejsza od poprzednich. Przykładów nie będę podawał. Każdy je widzi. Dlaczego jednak tak się dzieje? Spróbuję na to pytanie odpowiedzieć, ale nie w stylu „bo tamci zaczęli”. Nigdy przecież nie dojdziemy do porozumienia co do tego, kto zaczął, a kto oddał. Kto przyłożył za mocno? A kto w sam raz? Lepiej się zastanowić nad generalnymi przyczynami brutalności w polityce. Tych z pewnością jest wiele. Ja skupię się na trzech.

Po pierwsze, każda kampania wyborcza musi w jakimś stopniu być brutalna. Kampania jest rodzajem walki. Walczą w niej poszczególni ludzie i ich grupy, bo mają różne (a często przeciwstawne) interesy i poglądy. Walka ta jest walką o coś.  Konkretnie: o mandaty w parlamencie, ze wszystkimi konsekwencjami ich posiadania. A ponieważ liczba mandatów jest ograniczona (460 + 100), walka o coś staje się walką przeciw komuś. Więcej (a zwłaszcza większość) dla jednych oznacza mniej (a zwłaszcza mniejszość) dla innych. Ten wzmocniony element „przeciw” sprawia, że kampania wyborcza zawsze będzie bardziej przypominać sporty walki niż konkurencje lekkoatletyczne. Pamiętajmy przy tym, że odruch walki jest w nas skutkiem ubocznym zachowań, które w przeszłości zagwarantowały przetrwanie naszemu gatunkowi i grupom, z których się wywodzimy. Ten odruch, czasem konieczny, bardzo łatwo wywołać.

No dobrze – powie ktoś – jesteśmy jednak ludźmi (czyli zwierzętami rozumnymi), a więc potrafimy zdystansować się od naszych odruchów. Czy nie można walczyć kulturalniej? Z pewnością można, ale… I tu jest drugi punkt mej odpowiedzi. Każda walka jest tym ostrzejsza, im więcej mogą w niej stracić walczące strony. Otóż każda ze stron aktualnej walki wyborczej uważa, że przegrywając, może stracić zbyt dużo. Nieważne przy tym, czy chodzi o stratę osobistą, czy (jak głoszą) o stratę dla Polski. Ważne, że jest to strata fundamentalna: jedni mogą stracić władzę, inni mogą stracić oczekiwany powrót do niej, jeszcze inni mogą stracić samo uczestnictwo w grze. Akurat jestem przekonany co do tego, że niemal wszyscy politycy są szczerzy, gdy mówią, że stawka gry jest wysoka.

Zauważmy jeszcze jedną rzecz. Większość głosujących kształtuje swe decyzje wyborcze nie w czasie kampanii wyborczej, lecz wcześniej. Obserwując czyny i słowa polityków w zwykłym czasie, porównują je z własnymi poglądami, interesami oraz sympatiami personalnymi. W ten sposób tworzą się względnie stałe elektoraty partii, obozów lub opcji politycznych. Niestety, ostateczny wynik wyborów wyznaczają głosy tych, którzy podejmują decyzje niemal w ostatniej chwili. Najczęściej nie mają oni sprecyzowanych poglądów politycznych, a raczej kierują nimi negatywne emocje. I to właśnie głównie do tych ludzi skierowana jest kampania. Wybory wygra ta partia, która pokieruje nią w ten sposób, by jakąś socjotechniczną sztuczką zwrócić emocje niezdecydowanych przeciw swoim konkurentom. Pomocą do tego ma być własny elektorat. Jego negatywne emocje przeciw konkurentom trzeba nadmuchać nie tyle po to, by zagłosowali właściwie (przecież i tak to zrobią), ile po to, by nolens volens stali się agitatorami wobec niezdecydowanych: u cioci na imieninach, w sklepie, w internecie, a nawet na ulicy. Chodzi o to, by wszystkich wciągnąć w wojnę.

Sądzę – i tu może narażę się wszelkim moralistom – że opisanego stanu rzeczy nie da się istotnie poprawić. Tam, gdzie stykają się antagonistyczne interesy lub poglądy w ważnych kwestiach, musi się pojawić walka. I zawsze będzie ona brutalna, nawet gdy ktoś przeprowadzi ją w białych rękawiczkach. Co gorsza, w czasach szczególnych kryzysów lub spięć cywilizacyjnych (a chyba w takim czasie żyjemy) brutalizacja będzie się nasilać. Owszem, można by ją osłabić, odmawiając prawa wyborczego podatnym na manipulację ludziom bez poglądów. (Na przykład, prawo wyborcze mogliby uzyskiwać tylko ci, którzy zdali egzamin z wiedzy o polityce i o psychomanipulacji). W ten sposób jednak musielibyśmy zrezygnować z jednego z filarów demokracji. No cóż, demokracja – a tym bardziej demokracja, jaką znamy – nie jest idealnym ustrojem, ale to już inny temat…

Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Tydzień temu pisałem o modelach polityka, który swą profesję chce spełniać zgodnie z wiarą chrześcijańską. W takim razie czy jest możliwe bycie politykiem, który skutecznie broni kultury i moralności chrześcijańskiej, a zarazem czyni to w sposób zgodny z ewangelicznym przykazaniem miłości bliźniego? Jeśli można być chrześcijańskim policjantem, chrześcijańskim żołnierzem i chrześcijańskim strażnikiem, to tym bardziej można być chrześcijańskim politykiem. Przymiotnik „chrześcijański” nie oznacza, że kto wykonuje te „twarde” zawody, jest ofermą. Raczej oznacza, że ów ktoś jest obrońcą powierzonych sobie ludzi. A skutecznie walcząc dla nich, minimalizuje (na ile to jest możliwe) cierpienie zadawane przeciwnikowi. Jak to zrobić? – oto pytanie, nad którym powinniśmy się wszyscy pochylić. (Może, wracając do mej analogii sprzed tygodnia, warto nawiązać do kodeksu rycerskiego). Świadom ogromu tego zagadnienia, pozwolę sobie na koniec zaproponować tylko jedną idealistyczną zasadę: polityka prawdziwie chrześcijańskiego wyróżnia (poza poglądami) to, że bardziej walczy o ludzi i dla ludzi niż przeciw swym (nawet najnikczemniejszym) konkurentom. Chodzi po prostu o to, by krytykując poglądy, czyny lub wady przeciwników, szanować ich jako osoby. Gdyby udało się powszechnie respektować tę chrześcijańską czy wręcz ogólno-humanistyczną zasadę…

Czy kampania wyborcza musi być brutalna?   Unsplash

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Wojtysiak