Brat Jerzy od bezdomnych. 5 lat temu zmarł br. Jerzy Marszałkowicz

Karol Białkowski Karol Białkowski

|

GN 17/2024

publikacja 25.04.2024 00:00

Był twórcą jednej z największych polskich organizacji pomagających ludziom w kryzysie bezdomności – Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta. W maju minie pięć lat od śmierci Jerzego Marszałkowicza.

Brat Jerzy Marszałkowicz w kaplicy schroniska w Bielicach w 2011 roku. Brat Jerzy Marszałkowicz w kaplicy schroniska w Bielicach w 2011 roku.
Andrzej Kerner /Foto Gość

Była Wigilia 1981 roku, niecałe dwa tygodnie po wprowadzeniu stanu wojennego. Kilkunastu mężczyzn skorzystało z zaproszenia, by przyjść do nowo utworzonego schroniska dla bezdomnych, chociaż słowo „schronisko” nie jest być może adekwatne. Pół starego, drewnianego baraku to była raczej buda w opłakanym stanie. Niecałe dwa miesiące wcześniej, na początku listopada, ówczesny wojewoda wrocławski zarejestrował Towarzystwo Pomocy. Na początku nosiło nazwę „Adama Chmielowskiego”, bo władze PRL-u miały problem z zakonnym imieniem. Dopiero po latach zmieniono je na „św. Brata Alberta”.

Sutanna

Jerzy Marszałkowicz urodził się w 1931 roku we wsi pod Tarnowem. Był szóstym z siedmiorga rodzeństwa. Powojenne losy sprawiły, że znalazł się z rodziną we Wrocławiu. Tu zdał maturę w 1949 roku. Mimo że tliło się w nim od lat kapłańskie powołanie, podjął naukę na wydziale filologii angielskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. – W 1953 r. skończyłem trzyletnie studia. Dalszych we Wrocławiu nie było; wtedy uważano, że takie studia to jak obca agentura. Była kontynuacja, ale tylko w Warszawie, tam studiować nie chciałem – mówił w wywiadzie w 2010 roku. Wkrótce postanowił pójść za swoim wewnętrznym pragnieniem. Zgłosił się do Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu, które ukończył w maju 1956 r.

– Grono nauczycielskie nie dopuściło mnie do nich, nawet mój ojciec duchowny powiedział mi wprost: „Zakazuję ci przystępować do święceń”. Jeździłem do różnych spowiedników, radziłem się, wreszcie jeden spowiednik od skrupulantów przy pomocy psychiatry, do którego mnie skierował, zdecydował, że nie mam przystępować do święceń. Wtedy przed kapłaństwem były cztery niższe święcenia, ja je mam – wspominał. Na decyzję miały również wpływ względy zdrowotne – wysięk w kolanie, operacja, gruźlica, leczenie szpitalne i niepokojące diagnozy lekarskie. Przygnębiony niedoszły kapłan poprosił ówczesnego rektora seminarium o pozwolenie, by mógł nosić sutannę. Ten się zgodził, a brat Jerzy, jak był później nazywany, został jej wierny do końca życia.

Żyć jak on

Skąd wzięła się misja służby bezdomnym? Jak wspominał przed laty, zaczęło się od życiorysu Brata Alberta autorstwa Marii Winowskiej, który czytał pensjonariuszkom domu pomocy społecznej prowadzonego przez siostry nazaretanki. – I od tego czasu myślałem sobie: ja tu przychodzę do tych chorych, to też jest jakaś miłosierna akcja. One się czują takie opuszczone, chcą, żeby ktoś ich odwiedził, ale, prawdę mówiąc, powinienem się zaangażować w działalność dla bezdomnych, bo nikt się nimi nie opiekuje – opowiadał. Wspominał, że w tej książce było na zakończenie zadanie do wykonania: „Teraz zastanów się, co ty możesz zrobić dla tych nieszczęśliwych ludzi”. – Pomyślałem: ja też powinienem tak robić, żyć tak, jak on [Brat Albert – przyp. red.] – dodawał.

Marszałkowicz po zakończeniu nauki pracował w bibliotece seminaryjnej. – Stykałem się z biednymi i z żebrakami. Żal mi ich było, ale to miało mniejsze znaczenie. Naprawdę spotkałem się z tym problemem, kiedy zostałem furtianem w seminarium. Bezdomni przychodzili, a ja się starałem uprzejmie ich załatwić, podać im jakiś chleb, butelkę herbaty, zupę, jeżeli siostry z kuchni pozwalały, i tak to się rozkręcało. Byłem tym furtianem przez blisko 9 lat – opowiadał. W czasach głębokiego PRL-u nie było żadnej instytucjonalnej pomocy dla takich ludzi. Również Kościół miał bardzo ograniczone możliwości. Wystarczy przypomnieć, że Caritas decyzją władz państwowych została rozwiązana. Brat Jerzy wspominał również o zakazie nałożonym na albertynów, którzy przed wojną opiekowali się bezdomnymi. – Jeden z nich mówił mi, że gdy przyszli komuniści, to powiedzieli im: „Wasze powołanie się skończyło; bezdomnych w Polsce Ludowej nie ma i nie będzie. Możecie się rozejść do domów”.

Tymczasem po pomoc przychodziło coraz więcej osób, a brat Jerzy nie zostawiał ich bez opieki. – Oni we Wrocławiu mieli takie swoje gniazda, nawet naprzeciwko seminarium się gnieździli, w parku, i ja tam czasem chodziłem z herbatą, z chlebem. Naprawdę się wtedy uwrażliwiłem i uznałem, że powinno się nimi zająć – wyjaśniał.

Cud

W Marszałkowiczu zaczęła dojrzewać myśl, że z bezdomnymi trzeba być cały czas, podobnie jak robił to św. Brat Albert. Pierwsze próby stworzenia zorganizowanych form wsparcia skończyły się klapą. Udało się dopiero w 1981 roku i to też był pewien cud. Wojewoda wrocławski zarejestrował bowiem towarzystwo, nie wiedząc, że już wtedy istniała lista instytucji społecznych, które będą mogły funkcjonować po wprowadzeniu stanu wojennego. Reszta miała natychmiast zaprzestać działalności.

Przymiarki do otwarcia przytułku zaczęły się jednak znacznie wcześniej. W seminarium znalazła się bowiem grupa osób, która włączyła się w pomoc bezdomnym. Były one skupione wokół ówczesnego ojca duchownego, a późniejszego biskupa, Józefa Pazdura. Byli wśród nich m.in. sędzia Władysław Kupiec i prawnik Lech Paździor. To właśnie ten ostatni „wynalazł” barak na ul. Lotniczej. Na pierwszym zebraniu Towarzystwa Pomocy ukonstytuował się zarząd, a Marszałkowicz zgłosił się do poprowadzenia placówki.

Budynek przeznaczony na schronisko był w ruinie. Nie było okien i drzwi, a dodatkowo wszędzie rosły wysokie chaszcze. Mimo to zaangażowani widzieli w nim potencjał, by służył bezdomnym. Wśród tych, którzy brali udział w remoncie, był ks. Aleksander Radecki, który wszedł do zarządu towarzystwa. Kapłan wspomina, że szyby do okien i inne materiały budowlane przewozili… tramwajem.

Nie oczekując zmiany

– Na pewno bycie z bezdomnymi w dzień i noc w schronisku było trudniejsze. Jednak dawało możliwość lepszej pomocy, bo bezdomni mieli dach nad głową, załatwiało się czasem szpital, dawało się im stałe zameldowanie przy ul. Lotniczej, dzięki czemu mogli podjąć pracę. Czasem załatwiało się miejsce w domu starców – wspominał brat Jerzy. Po kilku miesiącach działalności władze się zorientowały, że towarzystwo wedle założeń ze wspomnianej listy nie powinno działać. Chcieli natychmiastowej likwidacji, ale sprzeciwiła się temu opinia społeczna miasta Wrocławia. Udało się wynegocjować dalszą działalność na ul. Lotniczej do momentu wyremontowania na potrzeby bezdomnych obiektu w podwrocławskim Szczodrem. A że prace się ciągnęły kilka lat, schronisko w swojej pierwszej lokalizacji działało aż do 1988 roku. Gdy zostało ostatecznie przeniesione, brat Jerzy został skierowany przez zarząd główny towarzystwa do uruchomienia schroniska w Bielicach w diecezji opolskiej.

Marszałkowicz przyznawał też, że będąc z bezdomnymi na co dzień, wiele się nauczył. – To jest całkiem odrębny, nieznany świat; ludzie nie znają tego świata, tak zwanego marginesu społecznego. W gazetach się prawie w ogóle o nim nie pisze. Czasem z okazji świąt przyjedzie pani redaktor i napisze o wigilii dla bezdomnych, ale to są głupoty, to nie jest codzienne życie. Oni mają swoją mentalność, często kryminalną, bo większość z nich była w więzieniach, więc nauczyłem się tej ich mentalności – opowiadał.

Nigdy też nie pozwolił sobie na ich usprawiedliwianie i wybielanie. – Alkoholicy, byli kryminaliści to ludzie często nerwowi, obrażalscy. Mają swoje wady, winy, upośledzenia. Doznali zwykle wielu krzywd, pogardy. Są poranieni. Trudno jest z nimi pracować. Ksiądz Józef Pazdur zachęcał mnie kiedyś, by pomagać im, nie oczekując nawet, że ich zmienię. Może w chwili śmierci przypomną sobie okazaną im dobroć i zwrócą się do Boga – mówił w wywiadzie dla „Gościa Wrocławskiego” w 2011 roku.

Dziś pod szyldem Towarzystwa Pomocy św. Brata Alberta działają dziesiątki placówek – schronisk, jadłodajni, noclegowni i świetlic. I pomyśleć, że to piękne, choć trudne dzieło mogło powstać dzięki zaangażowaniu garstki osób. Był wśród nich młody kleryk, którego marzenie, by zostać kapłanem, się nie spełniło.

W przygotowaniu artykułu korzystałem z fragmentów rozmowy, którą przeprowadziła z Jerzym Marszałkowiczem w 2010 roku Roma Oktaba. Wywiad będzie częścią przygotowywanej przez ks. Aleksandra Radeckiego książki poświęconej głównemu założycielowi Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.