Nie wszystko wiosna

Jacek Dziedzina

|

GN 22/2011

publikacja 01.06.2011 15:37

Frustracja wyprowadziła Arabów na ulice. Trudno jednak wszystkie protesty nazwać rewolucją. Rebelianci sami nie mają pomysłów i narzędzi na lepsze urządzenie swoich krajów.

Tunezja: Czysta rewolucja z aspiracjami demokratycznymi. Jak na rządy autorytarne, stosunkowo silne były tam związki zawodowe Tunezja: Czysta rewolucja z aspiracjami demokratycznymi. Jak na rządy autorytarne, stosunkowo silne były tam związki zawodowe
fot. PAP/EPA/FELIPE TRUEBA

Kolejna wiosna ludów, czwarta fala demokra­tyzacji, prze­budzenie Arabów – to najczęściej używane określenia tego, co od kilku miesięcy dzieje się w części świata arabskiego. Tymczasem o prawdziwej rewolucji można mówić w przypadku dwóch, góra trzech państw. W pozostałych krajach objętych protestami sytuacja była i jest bardziej skomplikowana. Czy mimo różnic istnieje jakiś wspólny mianownik arabskiego niepokoju w Tunezji, Egipcie, Libii, Bahrajnie, Jemenie i Syrii? Przewodnikiem po arabskiej wiośnie (przedwiośniu?) będzie Stanisław Guliński, arabista i turkolog, ekspert ds. Bliskiego Wschodu.

Jaśminowa Tunezja

Tutaj wszystko się zaczęło. Nikt nie podejrzewał, że samospalenie się bezrobotnego mężczyzny 17 grudnia ubiegłego roku zapoczątkuje rewolucję, która doprowadzi do obalenia rządzącego od 1987 roku prezydenta Zina Al-Abidina Ben Alego. Przepaść między mieszkańcami wybrzeża a resztą kraju pogłębiała się od wielu lat. Wybrzeże utrzymywało się głównie dzięki turystyce, zaś na prowincji bezrobocie sięgało nawet 70 proc.! A poza tym standardowe elementy dyktatury: nepotyzm, korupcja, dławienie opozycji. Iskrą okazały się też przecieki z WikiLeaks. Ujawnione depesze dyplomatów amerykańskich surowo oceniały sytuację gospodarczą i polityczną kraju, oskarżając władze o łamanie podstawowych swobód obywatelskich. Pierwsze marsze („skrzyknięte” na Facebooku) po samospaleniu się Mohameda Bouaziziego, choć miały charakter pokojowy, spotkały się z ostrą reakcją służb bezpieczeństwa. 

– To była czysta rewolucja z aspiracjami demokratycznymi – ocenia Stanisław Guliński. – W Tunezji, mimo dyktatury, istniała znacznie wyższa kultura polityczna niż na przykład w Libii. Stosunkowo silne, jak na rządy autorytarne, były tam związki zawodowe, syndykaty inżynierów, prawników, lekarzy. I efekty tego widać nawet teraz: Tunezyjczycy zajęli się na serio próbą uporządkowania państwa. W przeciwieństwie do Egiptu, gdzie skupiono się na rozliczeniach i sądzeniu – dodaje Guliński. Rewolucję w Tunezji nazwano jaśminową – od kwiatu będącego symbolem kraju. Niektórzy jednak uważają, że brzmi to raczej złowieszczo, bo podobnie określano… przejęcie władzy przez Ben Alego w 1987 roku.

Faraon musi odejść

Ostatnie dni stycznia, na ulicach Kairu wielotysięczne demonstracje przeciwników prezydenta Hosniego Mubaraka. Wcześniej, podobnie jak w Tunezji, dochodzi do wielu samospaleń na znak protestu. Na Egipt ze szczególnym niepokojem patrzy Zachód, bo rządzący od 30 lat dyktator, choć w swoim kraju skutecznie dławił opozycję i prawa człowieka, był jednym z podstawowych gwarantów stabilizacji w regionie – przede wszystkim w relacjach z Izraelem, z którym utrzymywał pokojowe stosunki. Prawda jest taka, że miliony turystów, którzy co roku wypoczywali na egipskiej riwierze i których znajomość Egiptu ograniczała się do przejażdżki na wielbłądzie i zwiedzaniu piramid, najczęściej nie mieli pojęcia, że przebywają w kraju, którego mieszkańcy żyją często poniżej granicy ubóstwa.

Protesty objęły Kair, a następnie również Aleksandrię i Suez. Już w pierwszych starciach ze służbą bezpieczeństwa zginęły dziesiątki demonstrantów. – Im dłużej na to patrzę, im więcej faktów poznaję, tym coraz większe mam wątpliwości, czy to na pewno była rewolucja – Stanisław Guliński zaskakuje komentarzem. – Egipt jest klinicznym przykładem operacji kontrolowanej – ciągnie wątek arabista. – Według najnowszych szacunków, podobno na placu Tahrir nigdy nie uczestniczyło w demonstracjach więcej niż 200 tys. ludzi. Oczywiście były jeszcze Suez i Aleksandria, ale reszta kraju pozostawała stosunkowo pasywna. Na 84-milionowy Egipt to naprawdę nie jest rewelacją. Sądzę, że demonstracje zostały wykorzystane przez, nazwijmy to, sektę wojska i służb do wymuszenia na Mubaraku ustąpienia. Nawet teraz napływają informacje, że Mubarak chciał się dogadywać z demonstrantami, ale wojskowi i wywiad (tu istotna jest rola gen. Omara Suleimana) uznali, że jest to okazja, która może się nie powtórzyć. Dla nich Mubarak to człowiek byłej epoki, nie pasował do nowych czasów dla wojskowych – mówi Guliński.

Libia bez Kaddafiego?

Nawet najwytrawniejsi arabiści przyznają teraz: w przypadku Libii pomyliliśmy się. Jeszcze na początku stycznia nikt raczej nie przypuszczał, że fala protestów dotrze także tutaj. Źródeł rewolucji należy upatrywać w Cyrenajce, krainie we wschodniej Libii, Misracie i wśród Berberów, którzy mieli z Kaddafim wyjątkowo na pieńku. W Cyrenajce było jednak masowe wyjście ludzi na ulice we wszystkich miastach, w przeciwieństwie do Egiptu. – Przez to Kaddafi nie miał kim strzelać do protestujących w tamtym regionie – mówi Guliński. – Po drugie, w Libii nie ma de facto armii. W Libii walczą milicje, oddziały, które u nas byłyby podporządkowane MSW. Kaddafi po doświadczeniach wojny z Czadem i nalotach amerykańskich z 1986 roku uznał, że armia nie ma w zasadzie w libijskich warunkach sensu. Pozostała armia, która obiera ziemniaki, wypieka chleb, robi różne dziwne rzeczy, tylko nie ćwiczy się do walki. Oddziałami zdolnymi do walki są tzw. bataliony bezpieczeństwa, siły policyjne. I one walczą z powstańcami – mówi arabista.

W wielu miejscach jednak siły wierne Kaddafiemu zabiły setki osób. Trudno dziś ocenić liczbę ofiar. Tym bardziej że od momentu interwencji NATO rewolucja zmieniła swój charakter. Teraz to bardziej umiędzynarodowiona wojna domowa. Jeszcze przed nalotami mówiono nawet o 10 tys. zabitych przez siły Kaddafiego. – Obecnie mamy do czynienia z  dość dziwaczną fazą – komentuje Guliński. – Nawet w gazecie „Jerozolima Arabska” przeczytałem niedawno, że Kaddafi walczy teraz przynajmniej częściowo najemnikami z Afryki, ale po drugiej stronie powstańcy używają z kolei NATO jako swojego najemnika. I to nie za darmo. Nowa firma naftowa powstańców ma być współtworzona z koncernem ENI i grupą włoską UniCredit. Teraz jest faza de facto buntu wojskowego, obie strony wykorzystują siły zewnętrzne do radzenia sobie z sytuacją – dodaje. Czy w grę wchodzi poddanie się Kaddafiego i oddanie władzy? Z różnych przecieków wynika, że owszem, na jakąś formę oddania władzy już się godzi. – Problem w tym, że powstańcy chcieliby od razu widzieć go poza Libią. To trochę nie daje mu wyjścia z twarzą i na to on nie jest gotów – uważa Guliński. – Problem jest po obu stronach. Tam nie ma tradycji kompromisu i wszyscy uważają, że rozwiązanie musi być zero-jedynkowe. I to jest kłopot – przyznaje Guliński.

Bahrajn i Jemen – inne bajki

W Bahrajnie też można by mówić o „czystej rewolucji”: całkiem usprawiedliwiony bunt szyitów, którzy czują się upośledzeni w państwie rządzonym przez mniejszość sunnicką. Większość zażądała reform i odejścia od dyskryminacji szyitów. Tymczasem, z cichym błogosławieństwem Zachodu, rewolucja została „wyciszona” głównie dzięki pomocy Arabii Saudyjskiej. – Przecież tam doszło do regularnej interwencji wojskowej państw Zatoki Perskiej! – mówi Guliński. – W zdumiewającej zgodzie międzynarodowej wszyscy bardzo cicho zareagowali na interwencję saudyjską i aresztowania, które tam trwają do dzisiaj. Po prostu nikt nie chce powstania kolejnego po Iraku i Libanie państwa z wpływami Iranu. A prawda jest taka, że Bahrajn to kraj z jednym z najbardziej rozwiniętych obywatelsko społeczeństw arabskich. Jest duża liczba różnych organizacji samorządowych, dość prężnie działających. To naprawdę bardzo zdrowe społeczeństwo – ocenia arabista. Niestety, nie doczeka się wsparcia ze strony Zachodu, bo obecne status quo jest mu na rękę.

Zupełnie inna sytuacja ma miejsce w Jemenie. – Tam w ogóle nie można mówić o „wiośnie ludów” – cierpliwie tłumaczy Guliński. – To kumulacja kilku zadawnionych konfliktów na raz. Po pierwsze antagonizm między północą i południem kraju. Obie części formalnie są zjednoczone, ale podziały zostały. Na północy duże wpływy mają radykałowie islamscy, którzy zdążyli już chyba pięć wojen stoczyć z państwem jemeńskim w ostatnich latach. To kraj bardzo podzielony plemiennie. A istotą obecnego konfliktu jest w sumie walka między starą grupą towarzyszy obecnego prezydenta Saliha i nową. Ali Abdullah Salih, który od czasu wojny z terrorem zaczął przyjmować dość duże jak na warunki jemeńskie pieniądze na walkę z terroryzmem, zaczął otaczać się nowymi ludźmi. Ludzie odtrąceni, którzy byli na początku związani z prezydentem, stoją na czele opozycji, a na czele obozu popierającego prezydenta stoją ludzie przygarnięci przez niego w ciągu ostatnich 10 lat.

Syria krwawi

Może 850, a może 1006 lub 1530… Informacje o ofiarach śmiertelnych w Syrii są różne, ale świadczą o jednym: trwa regularna wojna rządzącej państwem armii z demonstrantami. Na początku manifestanci żądali reform, teraz już krzyczą tylko jedno: prezydent Bashar Al-Assad musi odejść. Syryjczycy zwołali „dzień gniewu”. Domagano się reform politycznych i swobód obywatelskich. Na początku marca aresztowano nastolatków, którzy napisali na murach: „naród chce obalić władzę”. Ludzie zażądali zwolnienia najmłodszych więźniów politycznych. W mieście Dara 23 marca policja strzelała do kilkuset demonstrantów. Były ofiary śmiertelne. Potem było już coraz gorzej… – W jakimś sensie to jest rewolucja. Tylko że nie ma tam alternatywy dla Al-Ashada – twierdzi Guliński. – Są poszczególne erupcje niezadowolenia, walki, bunty, ale wybuchają osobno i osobno są też tłumione przez armię. Kompletny brak koordynacji, przywództwa w opozycji, brak programu. Oprócz hasła „chcemy obalenia reżimu” nie słychać niczego innego – dodaje.

Jałowa ziemia

Naturalne w takich sytuacjach jest pytanie o wspólny mianownik tych wydarzeń, tym bardziej że ich kolejność faktycznie sprawiała wrażenie, że mamy do czynienia z prostym efektem domina. Choć, jak zobaczyliśmy, sytuacja w każdym z krajów jest zupełnie inna. – Wspólna jest przyczyna protestów: frustracja – mówi Guliński. – Kraje arabskie zawiodły jako twory polityczne. Egipt, Syria, Irak – kiedyś centra kulturowo-polityczne świata arabskiego, teraz są w kompletnym zamęcie. Liga Państw Arabskich praktycznie nie istnieje. Zastąpiła ją Rada Współpracy Państw Zatoki Perskiej. Wszystko się przeniosło nad Zatokę Perską. W środku, pomiędzy Europą a Zatoką, jest zapaść. Te kraje nie mają kompletnie pomysłu na siebie. Co gorsza, rebelianci w tych krajach też nie mają pomysłów. Oni wręcz żebrzą, żeby Zachód i Katar albo Zjednoczone Emiraty Arabskie poustawiały im wewnętrzne sprawy. Poza tym doszło do wielkiej rewolucji w świadomości Arabów. Zachód obawiał się reakcji ulicy arabskiej na interwencję NATO w Libii. Tymczasem, w dużej mierze pod wpływem telewizji Al-Dżazira, na sporym obszarze świata arabskiego doszło do zmiany poglądów: Zachód stał się pozytywnym bohaterem – wylicza Guliński.

Jego zdaniem, ważnym rysem ostatnich wydarzeń w kilku krajach arabskich jest również ujawnienie się słabości radykałów islamskich. Wbrew powtarzanym na Zachodzie opiniom, że w sumie świeckie reżimy u Arabów są dobre, bo trzymają w ryzach islamistów. Chodziło m.in. o Egipt i Syrię. – Tak naprawdę to jest błędne koło, bo to reżim stworzył sytuację, w której mówi mniejszościom: jak mnie nie będzie, to oni was zarżną. I potem reżim napuszcza na siebie poszczególne grupy. Tak było w Egipcie, gdzie Mubarak przekonał chrześcijańskich Koptów, że bez niego czeka ich rzeź. I do pewnego stopnia stworzył taką sytuację, jednocześnie dając sygnał radykalnym muzułmanom: jeżeli coś się zacznie dziać, to możecie się wyżyć, ale tylko na chrześcijanach, nie róbcie problemu rządowi. A ponieważ chrześcijanie są bogaci, to napady w dzielnicach koptyjskich są zyskowne. A więc to te reżimy stworzyły taką zależność, również w przekazie dla Zachodu: popatrzcie, w naszych więzieniach są islamiści, jeżeli my upadniemy, to oni dojdą do władzy. I myśmy też w to uwierzyli, że jak nie będzie dyktatorów, to przyjdą „brodaci” i przejmą władzę. Wszyscy zostali tą rewolucją zaskoczeni. Islamiści też. I myślę, że zostali obnażeni w swojej słabości – twierdzi Guliński. – Trudno powiedzieć, co będzie dalej. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat tłumiono ekspresję, swobodę wyrażania poglądów we wszystkich tych krajach i nikt już nie wie, jak to jest działać w wolnym środowisku. Kilkadziesiąt lat rządów Ben Alego, Mubaraka czy Kaddafiego wyjałowiły te kraje z jakiejkolwiek myśli politycznej.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.