Roman Bielecki OP: Mam ogromne współczucie dla osób, które przychodzą do spowiedzi

GN 10/2024

publikacja 07.03.2024 00:00

O tym, czy warto walczyć z rozproszeniami, które bombardują nas podczas modlitwy, mówi o. Roman Bielecki, dominikanin.

o. ROMAN BIELECKI OP Redaktor naczelny miesięcznika „W Drodze”. regularnie pielgrzymuje do Santiago de Compostela. Mieszka w Poznaniu. o. ROMAN BIELECKI OP Redaktor naczelny miesięcznika „W Drodze”. regularnie pielgrzymuje do Santiago de Compostela. Mieszka w Poznaniu.
Adam Ciereszko

Marcin Jakimowicz: Święty Dominik wołał, leżąc krzyżem: „Co się stanie z grzesznikami?”, a Jan Kowalski nie ma ochoty płakać. Denerwują go ci wszyscy grzesznicy. „Nawet wypełniłby to przykazanie miłości, gdyby nie ci wszyscy bliźni”…

Roman Bielecki OP:
Wiadomo. (śmiech) Jak w tym proboszczowskim powiedzonku: „Fajny ten kościół, gdyby nie ci parafianie” albo w wersji nauczycielskiej: „Fajna ta szkoła, gdyby nie ci uczniowie”.

A Roman Bielecki odnajduje w sobie płacz Dominika?

Tak, odnajduję. Mam ogromne współczucie dla osób, które przychodzą do spowiedzi zmęczone swoimi grzechami, i nie jest to żadna wyższość czy litość z mojej strony. Raczej świadomość, że sam jestem jedną z takich osób. Zdarza mi się chodzić do spowiedzi po sąsiedzku, do karmelitów, i bywa, że ktoś mnie rozpoznaje w kolejce. I z zaskoczeniem pyta: „A co ojciec tu robi?”. (śmiech)

„Dominik modlił się, często leżąc krzyżem na ziemi, a jego serce było przeniknięte skruchą i wstydem z powodu samego siebie!”

Świadomość tego, że samemu prosi się o miłosierdzie, jest uwalniająca i nie pozwala później „strzelać do ludzi doktryną”, jak mówi papież Franciszek, ale starać się ich najpierw zrozumieć. To uruchamia wyobraźnię miłosierdzia. Człowiek dobrze wie, dlaczego jedni spowiadają się ciszej, inni zbyt szybko, a jeszcze inni niewyraźnie.

Lustro?

Tak, przecież sam nieraz byłem w takiej sytuacji. Czasem, gdy słucham spowiedzi, myślę: „To przecież jestem ja!”. Taka perspektywa pozwala mi patrzeć z życzliwością na tych, którzy klęczą przy kratkach. Skoro przyszli, to znaczy, że chcą coś zmienić w życiu. A to już przecież bardzo dużo.

Czytamy o Dominiku, że czasem leżał na posadzce, innym razem stał wyprostowany, czasami podnosił ręce, naśladując gest Ukrzyżowanego, innym razem „wpatrywał się w Chrystusa, raz po raz przyklękając, czasem i do stu razy”. Jakiż w tym był poza schematem!

To dowód na jego ogromną wolność i świadomość, że ciało jest pomocą, a nie przeszkodą w modlitwie. Wygodnie ci siedzieć? Siedź. Chcesz wstać? Wstań. Chcesz klęczeć? Klęknij. Przecież modlitwa jest bardzo cielesna. A my umieszczamy ją często jedynie w sferze ducha. Kojarzy nam się ona z czymś schematycznym, statycznym, rytualnym i nudnym, zaś u Dominika jest żywa, emocjonalna, angażująca i ducha, i ciało. Swoją drogą to ciekawe, że święty Dominik nie pozostawił po sobie żadnego pisma, w którym mówiłby, jak należy się modlić. Nie stworzył „wydarzenia na Facebooku” czy „rolki na Instagramie” zatytułowanej „Patrzcie, będę uczył”. To, co nazywamy jego „dziewięcioma sposobami modlitwy”, zostało spisane przez braci, którzy podpatrywali go w kaplicy. Każdy, kto do tego sięgnie, może być zdumiony ekspresją form i ich dynamiką.

Skąd u Dominika ta niechęć do mówienia o modlitwie? Dlaczego Jezus tak niechętnie zdradzał jakąkolwiek formułę, a modlitwę „Ojcze nasz” wyjawił dopiero przymuszony przez uczniów?

Może chciał nam przez to powiedzieć, że modlitwa jest bardzo osobistym tchnieniem serca, niemieszczącym się w prostym schemacie. Każdy, kto się modli, wie, że nie zawsze przychodzą mu do głowy zdania piękne, pobożne, mające podmiot, orzeczenie i dopełnienie. Często jest to jąkanie, dukanie, pojedyncze słowa, równoważniki zdań albo frazy kompletnie od siebie oderwane. No i my w to wszystko próbujemy jakoś wepchnąć imię Pana Jezusa…

…mając doświadczenie, że to wszystko jest jednak bardzo „nasze”. Szarpiemy się, bo wydaje się nam, że to kwadrans rozproszeń, a nie modlitwy…

Myślę, o ile nie zabrzmi to zuchwale, że Pan Jezus, wypowiadając formułę „Ojcze nasz”, chciał powiedzieć tyle, że gdy nie potraficie się modlić, wypowiadajcie te słowa. Wiem, jak wielu z nas ma negatywne nastawienie do formułek i zarzeka się: „Wolałbym mówić własnymi słowami”. Proszę bardzo, zróbmy eksperyment i zacznijmy to robić. Na ile sekund starczy nam inwencji twórczej? Dwadzieścia? Pół minuty? A „Ojcze nasz” to słowa samego Jezusa, zawsze były, są i będą. To swoją drogą ciekawe, że uczymy się ich jako dzieci, a potem przez całe życie kombinujemy, w jaki sposób wykazać się własną pomysłowością, by ostatecznie znów do nich powrócić. (śmiech)

Ojciec już do nich wraca?

Przyznam, że najczęściej na modlitwie nie mówię nic, tylko siedzę. Kiedy zaczynam się modlić, zdaję sobie sprawę, jak mnóstwo sytuacji mnie przygniata i frustruje. Co mi pozostaje? Ofiarowanie tego kawałka mojego życia Panu Bogu. Powiedzenie: „Daję Ci ten kwadrans. Tak jak potrafię. Nawet jeśli będzie to kwadrans rozproszeń, myślenia o wszystkim, tylko nie o Tobie”.

To też dobra modlitwa?

Na pewno szczerość. Przecież zdarza nam się modlić w stanie wzburzenia, lęku, zmartwienia, zmęczenia bodźcami, którymi jesteśmy bombardowani od rana do wieczora. Oczywiście sam nieraz słyszałem argument „z górnego C”, czyli słowa św. Jana Vianneya, że adoracja Najświętszego Sakramentu polega na tym, że ja patrzę na Niego, a On patrzy na mnie. Mnie się to wydaje prostsze i bardziej prozaiczne. Siedzę w tej ostatniej ławce kościoła i jestem. Po prostu, bez wielkich analiz.

A jeśli w tym kawałku siedzenia myślę o derbach Śląska, nadchodzącej wypłacie i wakacjach?

Ale takie jest nasze serce. Może zamiast analizy warto wplatać te myśli w modlitwę. Ja mówię Bogu o moich bratankach, rodzicach, pracy i obiedzie, o filmie, który niedawno mnie poruszył, o złości, zaniedbaniach i ostatnich penitentach. To są moje myśli. Modlitwa, jak mówił jeden z moich braci, przypomina herbatę z fusami. Żeby dało się ją pić, fusy muszą opaść na dno. A to musi chwilę potrwać.

Oceniamy niemiłosiernie nasze modlitwy. Mawiamy, że były dobre, złe, owocne…

Bo zawsze chcemy dobrze wypaść, jak na zdjęciu w internecie – wciągnij brzuch, napnij mięśnie, popraw fryzurę. Jedyny namacalny owoc związany z modlitwą, który przychodzi mi do głowy, to możliwość zmiany perspektywy w spojrzeniu na zachowanie jakiegoś człowieka albo na jakieś wydarzenie.

„Przyczyną wielu roztargnień jest to zafiksowanie na swoim stanie, na szukaniu potwierdzenia, że »dobrze się modlę«. A to wszystko jest tak naprawdę mało ważne! Im bardziej szukamy skupienia, tym bardziej oddalmy się od Boga” – powiedziała mi s. Bogna Młynarz.

Dlatego w rozmowach z ludźmi, którzy katują się tym, że przyszli na Mszę Świętą, ale byli rozproszeni, mówię, że właśnie ofiarowali Bogu 45 minut swojego życia, choć myśleli o tym, że kościół był zimny, a organista śpiewał niewyraźnie. Ale oddali Mu ten czas tak, jak potrafili. W zmęczeniu i przełamywaniu oporów. Bardzo bliska jest mi intuicja proboszcza z książki „Pod słońcem szatana” Bernanosa: „Nie jesteśmy świętymi o rumianych twarzach, których zacni ludzie widzą na obrazach, a świadectwo świętego jest jakby wydarte żelazem”.

Dlaczego tak wielu osobom trudno przyjąć, że rozproszenia są czymś naturalnym?

Bo tak zostaliśmy nauczeni. Tę rozmowę będą czytali ci, którzy mają za sobą kilkadziesiąt lat modlitwy. Czy udało im się kiedyś stworzyć modlitwę czystą, sterylną, pozbawioną myśli? Myślę, że nie. Czy to znaczy, że przez całe życie się nie modlili? Jeden z naszych zakonnych seniorów mawia: „Modlitwa to oddawanie Panu Bogu tyle, ile potrafimy. Ale oddawanie, nie szukanie usprawiedliwień, jak tego nie robić”. Brzmi to jak opowieść mistrza Shifu z bajki „Kung Fu Panda”, ale to przecież znakomita intuicja. Daj tyle, ile potrafisz. To nas zwalnia z kalkulowania, czy oddaliśmy już wszystko, czy jedynie 70 procent. Być może dzisiaj oddałeś 60 procent, ale jutro będziesz miał tak fatalny dzień, że oddasz Mu jedynie jakieś drobiazgi i pozostanie ci wyszeptanie „Ojcze nasz”, bo tylko na tyle będzie cię stać.

„Sprawdzanie tego, na którym etapie modlitwy się znajdujemy, jest zawsze kręceniem się za własnym ogonem” – mawia s. Małgorzata Borkowska OSB.

Modlitwa i wiara przypominają swoją dynamiką miłość. Są takie dni, kiedy jedzie się nad morze. Są takie, kiedy rozmawia się intensywnie. Ale i takie, kiedy nie widzimy się cały dzień, a potem bez słowa pijemy herbatę i oglądamy telewizję. Wszystko to jest dowodem na miłość, choć ma różną temperaturę. Podobnie jest z nami i z Panem Bogiem. A my byśmy chcieli wlecieć w pułap stratosfery i na zawsze tam pozostać.

Zerkając na internetowe jatki, odnoszę wrażenie, że ukochaną misją polskich katolików jest wyrywanie chwastów, tak żeby mieć czyste pole pszenicy. A Jezus mówi: „Pozwólcie im rosnąć razem”.

Ta Ewangelia jest wstrząsająca, bo Jezus mówi w niej o zgodzie na niedoskonałość. Mamy z tym problem, ponieważ doskonałość kojarzy się nam z bezgrzesznością. Z takiego myślenia biorą się te wszystkie wyznania: „Znów te same grzechy”, „Ciągle tu przychodzę”. I co z tego? Z drugiej strony kratek dalej jest to samo miłosierdzie. Do końca świata, nawet jeśli codziennie będziesz przychodził z tymi samymi grzechami.

Jeden z Ojca współbraci przypominał: „Jeśli w czasie modlitwy odnajdziesz w sobie 50 rozproszeń, to 50 razy powiedz: »Panie Jezu, wracam!«” i będzie to dobra modlitwa.

Bez urazy, ale my to byśmy chcieli być Igą Świątek duchowości, a bliżej nam do Ferdka Kiepskiego. A przecież jego też Bóg kocha – nie tego wyśnionego i pięknego, ale prawdziwego i realnego, w klapkach i w dresie. Nie kiedyś, ale dziś. Z całą nieporadnością i szczerością.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.