Byłem w Babuchowie

Szymon Babuchowski

|

GN 20/2011

publikacja 22.05.2011 21:25

Babuchowscy i Babuchiwscy – dwa konary tego samego drzewa: polski i ukraiński. W losach przedstawicieli tych dwóch części rodziny odbija się, jak w zwierciadle, historia dwóch narodów.

Przydrożna tablica oznajmiła, że przybyłem do rodzinnej miejscowości Przydrożna tablica oznajmiła, że przybyłem do rodzinnej miejscowości
fot. Sz. Babuchowski

Zaraz za granicą docenia się nasze drogi. Takich dziur jak tutaj, w Polsce nie widziałem nigdy. Moja żona Marta stara się je zręcznie omijać, ale nie sposób przecież ominąć wszystkie. Co pewien czas auto podskakuje tak, że boimy się o nasz powrót do domu. Wybudowanie przez Ukrainę dróg na Euro to marzenie ściętej głowy. Ale stadion we Lwowie rośnie. Po prawie dwóch godzinach jazdy oglądamy go z okien probostwa w dzielnicy Sichów, gdzie ks. Jacek Kocur udziela nam gościny. Przyjechaliśmy na Ukrainę szukać rodzinnych korzeni.

Miasto trzech katedr
Babuchowscy i Babuchiwscy, żyjąc na pograniczu, różnie określali swoją tożsamość narodową i religijną. Byli Polakami i Ukraińcami, obrządku rzymsko- i greckokatolickiego. Zresztą, czy zawsze musieli wybierać? – Ja już nawet nie pytam o to, kto jest kim w mojej parafii. Za bardzo to poplątane – mówi ks. Jacek. – Ci sami ludzie uczestniczą nieraz w nabożeństwach różnych obrządków. Wielu grekokatolików za komuny ukrywało się w Kościele prawosławnym. A sam Lwów? To miasto trzech katedr: łacińskiej, greckokatolickiej i ormiańskiej… Naszą podróż w przeszłość rozpoczynamy więc od zwiedzania tego miasta, w którym na sąsiadujących placach stoją pomniki dwóch narodowych wieszczów: Adama Mickiewicza i Tarasa Szewczenki. Na placu Mickiewicza odnajdujemy pierwszy rodzinny akcent: słynny hotel „George”, którego współwłaścicielką w latach 20. miała być Bronisława Sichel, pochodząca z rodu Babuchowskich. U cioci Broni pracowali brat mojego pradziadka Edmund i jego żona Aniela. Po gonitwie przez lwowskie zabytki ruszamy w dalszą trasę śladami rodziny, o której pierwsze znane mi wzmianki pochodzą z przełomu XVIII i XIX wieku. Te najbardziej zaskakujące dotyczą… greckokatolickich proboszczów. Teodor Babuchowski był proboszczem w Podjarkowie, a Mykoła Babuchiwski – w Połonicach. Obie miejscowości leżą niedaleko Lwowa i dzieli je od siebie zaledwie 20 kilometrów. Trudno więc, byśmy ich nie odwiedzili.

Cmentarz w polu
Do Podjarkowa jedzie się boczną, szutrową drogą. Za naszym hyundaiem unoszą się tumany kurzu. Docieramy pod cerkiew, która dziś okazuje się prawosławna, ale jedna ze starszych mieszkanek wioski ręką wskazuje na wzgórze z białą dzwonicą. – Tam była pierwsza cerkiew, ona spłonęła. I tam są stareńkie groby – mówi. Znaleźć drogę na wzgórze nie jest wcale tak łatwo. Ukraińcy z zasady uznają chyba wszelkie drogowskazy za zbędne, a poza tym kogo interesowałyby nagrobki rozrzucone gdzieś w polu? Intuicja nie myli nas jednak i docieramy na miejsce. Widok jest naprawdę niezwykły. Pod dzwonnicą, opatrzoną datą 1635, wśród wypalonej trawy wyrastają kamienne krzyże. Niektóre z nich są chyba niewiele młodsze od samej dzwonnicy. Większość z inskrypcji już się pozacierała, więc grobu Teodora Babuchowskiego raczej nie znajdziemy. Więcej szczęścia mamy w Połonicach. Tutejszy proboszcz, o. Volodymyr Zalutskyj, z okna probostwa zauważył moje starania, by uwiecznić na zdjęciu znajdującą się za płotem drewnianą cerkiew. Od razu zjawił się na miejscu. Po krótkim wyjaśnieniu wpuszcza nas do środka, pokazując miejsce obok cerkwi, gdzie pochowany jest Mykoła Babuchiwski. Dziś znajduje się tam jedynie symboliczny krzyż postawiony na początku XX wieku. Od o. Volodymyra dostaję też ksero spisanej ręcznie historii parafii. To wszystko, co ma, bo żadne archiwa się nie zachowały. – Szkoda, że nie umiemy, tak jak wy, Polacy, dbać o naszą historię – wzdycha proboszcz.

Uratowani przez piwo
Pierwszym Babuchowskim, którego potrafię wkomponować w drzewo genealogiczne, jest mój praprapradziadek Edward Babuchowski (ok. 1830–1885), leśniczy z Nieznanowa niedaleko Buska. To rzadki przypadek w genealogii: prawdopodobnie wszyscy Babuchowscy mieszkający dziś na terenie Polski (ok. 40 osób) są potomkami moich praprapradziadków – Edwarda i Klotyldy z domu Veith, bądź małżonkami tychże potomków. Edward pełnił służbę w dobrach Feliksa Miera, które po śmierci hrabiego przejął ród Badenich. Między rokiem 1875 a 1892 rodzina przeniosła się w okolice Buska, ale jej losy musiały nadal być związane z Badenimi, skoro dom z restauracją, postawiony przez mojego pradziadka Józefa w Busku, stał w pobliżu ich pałacu. W tej restauracji spotykali się przy piwie Polacy, Ukraińcy, Niemcy i Rosjanie, a w czasie wojny uratowało ono moją rodzinę podczas rewizji. – Dieser dicker? Ten gruby? – dopytywał się przeszukujący mieszkanie Niemiec, kiedy usłyszał nazwisko Babuchowski. Gdy uzyskał potwierdzenie, że chodzi o pradziadka Józefa z Buska, machnął tylko ręką. Skoro tyle piwa u niego wypił, to nie będzie robił kłopotu. Widzę pradziadka Józefa w rodzinnym albumie, jak stoi zadowolony u wejścia do swojej restauracji. I potem, już nieco smutniejszego, przed domem w Niemojkach koło Siedlec, gdzie ewakuował się, gdy do Buska wkroczyły wojska radzieckie. „(…) dom, jeśli nawet jeszcze istnieje, to przeszedł na własność państwa radzieckiego jako mienie opuszczone. Ojciec prawa swoje może dochodzić jedynie na drodze sądowej i tut. Urząd nie widzi szans wygrania sprawy” – takie pismo przyszło do mojego dziadka Zbigniewa z Ambasady PRL w Moskwie w 1957 r., w odpowiedzi na zapytanie o losy rodzinnego gniazda.

Przy grobie prapradziadka
I oto jedno z najważniejszych odkryć tego wyjazdu: dom stoi nadal! Już z samochodu rozpoznaję jego charakterystyczną sylwetkę, którą tyle razy oglądałem na fotografiach. Fakt, nieco go przebudowano, zmienił się układ drzwi i okien, a także sąsiedztwo budynków, ale położenie się zgadza i konsultacja z jedną ze starszych mieszkanek Buska potwierdza moją intuicję: to ten dom! A to jeszcze nie koniec niespodzianek: na cmentarzu w Busku Marta znajduje grób mojego prapradziadka Sylwestra! „…czywa …ester …howski …10/3/1907 …nioł Pański” – tyle może wyczytać przeciętny przechodzień z przepołowionej tabliczki. Ale ten, kto zna datę i miejsce śmierci prapradziadka, wyczyta wszystko. Czas ruszać dalej, do Babuchowa – niewielkiej wsi koło Rohatyna, do której prowadzą ślady rodzinnej przeszłości. Kazimierz Jagiellończyk nadał ją w 1474 r. Stańczykowi z Rudy, kasztelanowi połanieckiemu. Do XIX wieku była własnością wielkich rodów: Sieniawskich i Czartoryskich. Czy to stamtąd wywodzi się moja rodzina? Pewności nie ma, bo w drugiej połowie XIX wieku żaden Babuchowski ani Babuchiwski już tam nie mieszkał. Ale liczna obecność ukraińskiej linii rodziny wokół niedalekich Brzeżan, założonych przez Mikołaja Sieniawskiego, zdaje się to potwierdzać.

„Babuchów leży w okolicy urodzajnej, ma klimat ciepły; okolica ta bowiem zasłoniętą jest przemyślańskiemi górami od północy a brzeżańskiemi od wschodu” – czytam w „Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich”. Widok z cerkiewnego wzgórza potwierdza ten opis. Ciepło przyjmuje nas także tutejszy proboszcz greckokatolicki o. Wasyl Pasternak. Żali się tylko, że parafianie niezbyt chętnie zaglądają do cerkwi. – Ziemia stanisławowska to trudny teren pod tym względem – wyjaśnia historyk ks. Marian Skowyra, rzymskokatolicki proboszcz z Rohatyna. – Władze komunistyczne bardzo mocno pracowały tu nad ateizacją społeczeństwa. Po wojnie wysiedlono stąd prawie wszystkich rdzennych mieszkańców. Zupełnie inną sytuację spotykamy w pobliskiej wsi Lipówka, która przed wojną była miasteczkiem i nosiła nazwę Firlejów. Tu przywiązanie do tradycji jest tak silne, że ludzie żyją według dwóch czasów. W domu używają przedwojennego czasu polskiego (czyli naszego zimowego), a kiedy idą do miasta, przestawiają się na czas kijowski (o dwie godziny późniejszy). – Liturgię zapowiadam im według czasu domowego. Ludzie czasem się dziwią, że odprawiam Mszę tego samego dnia o 18.00 w Rohatynie i o 18.00 w Lipówce. Pytają, czy mam dar bilokacji – śmieje się ks. Marian. Po Mszy w Lipówce, na której sędziwe parafianki w chustach przeciągają każdą nutę trzykrotnie dłużej niż w Polsce, udajemy się na wieżę kościoła św. Mikołaja w Rohatynie. Tu dziś mamy nocleg.

Z wizytą u Babuchiwskich
Następnego dnia odwiedzamy Brzeżany, a stamtąd wyruszamy do ukraińskiej linii Babuchowskich. Droga prowadzi przez malowniczą, pagórkowatą okolicę. Co chwilę mijamy bocianie gniazda, w stawach brodzą czaple. Wreszcie docieramy do wsi Szajbówka. Halina Martyniak, której mama była z domu Babuchowska, i jej mąż Michajło witają nas tak serdecznie, jakbyśmy znali się od zawsze. Na stół wyłożyli wszystko, co mieli w domu najlepszego, a przecież nawet nie wiemy, jakie łączy nas pokrewieństwo! Skrzętnie notuję informacje genealogiczne, tymczasem do drzwi puka Wiktor, inny potomek Babuchowskich, czy też Babuchiwskich (obie wersje nazwiska używane są tu zamiennie). Prowadzi nas do najstarszej przedstawicielki rodu we wsi. Dom 83-letniej pani Marii pełen jest świętych obrazów i chust haftowanych w tradycyjne wzory. Staruszka mówi po ukraińsku, wtrącając z uśmiechem polskie słowa. Z albumu patrzą na nas zadowolone twarze braci Petro i Jana Babuchowskich, którzy na początku XX wieku wyemigrowali do USA. Petro, ojciec Marii, wrócił jednak do Szajbówki i jest pochowany na tutejszym cmentarzu. Wiktor wskazuje nam też grób dziadków Marii – Oleksieja (rocznik 1843) i Rozalii (1852). A więc i w odtwarzaniu ukraińskiej linii rodziny sięgnęliśmy pierwszej połowy XIX wieku! Jak daleko będziemy musieli się cofnąć w przeszłość, by połączyć nasze drzewa? Może to kwestia jednego, dwóch pokoleń? Wyjeżdżając z Ukrainy, czujemy, że nasza rodzina bardzo się rozrosła.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.