„Z miłością opatrywał nasze rany, które innych brzydziły”. Ks. Adam Wiśniewski – Polak wśród trędowatych

Beata Zajączkowska

|

GN 04/2024

publikacja 25.01.2024 00:00

Ks. Adam Wiśniewski wspominał, że powołania kapłańskie, misyjne i lekarskie pojawiły się i dojrzewały razem, aż stworzył w Indiach dom, gdzie znajdują się ludzie najbardziej porażeni przez trąd, samotni i głodni. Ośrodek Jeevodaya działa od 55 lat i nadal jest utrzymywany i prowadzony przez Polaków.  

Ks. Adam Wiśniewski stworzył w Indiach dom, „gdzie są ludzie najbardziej porażeni przez trąd, samotni i głodni”. Ks. Adam Wiśniewski stworzył w Indiach dom, „gdzie są ludzie najbardziej porażeni przez trąd, samotni i głodni”.
archiwum Jeevodaya

Przygarnął mnie, gdy byłem dzieckiem. Porzucony przez rodziców mieszkałem w kolonii dla trędowatych i żyłem dzięki temu, co udało mi się użebrać. Miałem już zniekształcone ręce i stopy, a na nodze otwartą ranę – mówi Pahun. Był jednym z pierwszych mieszkańców Jeevodaya. Gdy spotkał go ks. Wiśniewski, miał jedynie przepaskę na biodrach i żebraczą miseczkę. Misjonarz zapytał, czy chciałby się uczyć i mieszkać w ośrodku, w którym są inne dzieci. Tak zaczęło się jego nowe życie. Skończył szkołę średnią, założył rodzinę i stał się prawą ręką księdza. Przez dekady odpowiadał za organizację pracy ponad czterdziestu osób zatrudnionych na roli, przy hodowli drobiu i bydła, a także za murarzy, elektryków, kucharki i krawców. – Swą pracą ojciec zmieniał nasze życie. Wraz z nim sadziłem drzewa, obrabiałem pola i patrzyłem, jak płynie woda z pierwszej studni. On nie wypuszczał z ręki różańca, cały czas się modlił. Tak go zapamiętałem. I jak z miłością opatrywał nasze rany, które innych brzydziły – wspomina.

Marzenia młodego zakonnika

Adam Wiśniewski urodził się w 1913 r. Jego ojciec był urzędnikiem pocztowym, matka zajmowała się domem. Gdy dwoje starszego rodzeństwa zmarło tuż po urodzeniu, miejscowy proboszcz miał poradzić strapionym rodzicom: „Trzeciemu dziecku dajcie na imię Adam, a Bóg w swej opatrzności zachowa je przy życiu”. Wpływ na wstąpienie do Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego (pallotynów) i rozpalenie jego powołania misyjnego miał kuzyn, który był pallotynem i jednym z pierwszych polskich zakonników, którzy udali się na misje do krajów Trzeciego Świata. 13-letni Adam przeczytał książkę o św. ojcu Damianie de Veusterze, który oddał swe życie trędowatym, i wtedy zrodziło się jego pragnienie pracy wśród „najbardziej nieszczęśliwych”. W seminarium duchowym w Ołtarzewie dojrzewało też jego powołanie medyczne, gdy był pielęgniarzem chorych kleryków, księży i braci.

Święcenia kapłańskie przyjął trzy miesiące przed wybuchem drugiej wojny światowej. Trafił do parafii na warszawskiej Pradze. Aktywnie działał w konspiracji pod pseudonimem Łukasz. Podczas powstania był kapelanem i sanitariuszem. Mimo wojny ks. Adam nie zapomniał o trędowatych. Otrzymał zgodę na podjęcie studiów medycznych. Uczył się na tajnych kompletach, ponieważ edukacja w szkołach i na uniwersytetach została przerwana na rozkaz okupanta. Studia ukończył na Akademii Medycznej w Poznaniu i w 1950 r. uzyskał zgodę Stolicy Apostolskiej na wykonywanie praktyki lekarskiej w kraju i na terenach misyjnych. Wówczas w Polsce osoby duchowne nie były mile widziane w szpitalach, dlatego założył bezpłatną poradnię dla matek z dziećmi. Kolejnymi krokami ku realizacji młodzieńczego marzenia były pobyt we Francji i nauka języków oraz medycyny tropikalnej. Po Bożym Narodzeniu 1959 r. ks. Adam zaokrętował się na statek w Marsylii i wypłynął do Kamerunu wraz z czterema tonami sprzętu medycznego, leków, żywności i innych najpotrzebniejszych rzeczy. Niestety, jego misja nie trwała długo, z uwagi na brak porozumienia z miejscowym biskupem oraz niesprzyjający klimat, który nadwyrężył jego zdrowie. Trzydziestu czterech lat marzeń o pracy wśród trędowatych nie mogła jednak zniweczyć jedna misyjna porażka. W 1961 roku wyruszył do Indii, które stały się jego drugim domem. Nigdy już nie wrócił do Polski.

Dzieci z rodzin trędowatych w Jeevodaya mogą pobierać naukę od przedszkola po maturę.   Dzieci z rodzin trędowatych w Jeevodaya mogą pobierać naukę od przedszkola po maturę.
archiwum Jeevodaya

Tego nie przewidywałem

Pasjonującą lekturą są listy ks. Wiśniewskiego: „Wszędzie ogromny prymityw. Choroby, choroby i jeszcze raz choroby. Przed termitami można się zabezpieczyć, pakując wszystko do żelaznych lub dębowych, bardzo szczelnych skrzyń. Na wilgoć jednak nie ma środka. Nie oprze się jej ani aparatura lekarska – chrom odpada od żelaza – ani maszyna do pisania, radio czy magnetofon. Butwieje bielizna, książki, brewiarz, ubranie. Wszystko pokrywa się pleśnią. Oto żywioły, z którymi muszę walczyć”. Nie spodziewał się też tak nieprawdopodobnej liczby ludzi: „Wiedziałem, że Indie to kraj przeludniony, ale żeby ludzi było tyle, zwłaszcza na ulicach miast, tego nie przewidywałem”.

Ks. Adam opisuje, jak wielkie wrażenie zrobiły na nim slumsy, riksze, niewrażliwość bogatych na nędzę i głód oraz ogromna liczba chorych i niedożywionych ludzi. Misjonarz spotyka też pierwszych trędowatych i szkoli się w chirurgii rekonstrukcyjnej. Wspomina 14-latka, którego rękom próbowano przywrócić sprawność, by mógł wrócić do pracy: „Przed operacją patrzył błagająco – uzdrówcie mi moje ręce, wróćcie palcom porażonym trądem zdolność do zapracowania na chleb”. Następnie była rekonstrukcja nosa „zjedzonego” przez trąd u 24-letniej kobiety. „Z lękiem odsuwają się od niej. Choroba już wygasła. Stygmat trądu pozostał. Jest zdrowa. Mogłaby wrócić do społeczności ludzi zdrowych. Jednakże ta społeczność ludzi jej nie chce. Obawia się jej, że innych zarazi”. Lekarz wyznaje, że cały zespół pracował przez kilka godzin, by zetrzeć z jej twarzy stygmat kobiety, której należy się obawiać. W dziennikach ks. Wiśniewskiego znajdziemy historię Sadana, która uzmysłowiła misjonarzowi, że trąd jest stygmatem wykluczającym ze społeczeństwa i czyniącym człowieka nieczystym, niedotykalnym. Gdy pojawiły się paraliż dłoni i pierwsze rany na stopach pozbawionych czucia, chłopca wyrzucono ze szkoły, a gdy pewnego dnia wszedł do baru, usłyszał od kelnera: „Dla takich jak ty nie ma kawy”.

Te doświadczenia sprawiły, że w ks. Wiśniewskim zaczęła kiełkować myśl o stworzeniu ośrodka, który pełniłby funkcję domu, szkoły i szpitala, szczególnie dla dzieci trędowatych i kalekich. Podkreślał, że zależało mu na tym, by „stworzyć coś na kształt wielkiej rodziny zdrowych i chorych, którzy mogą sobie wzajemnie wiele dać oraz pomagać w chwilach trudnych”. W tym celu zaapelował do Polaków, by przyjeżdżali służyć nieszczęśliwym. Odpowiedziała m.in. Barbara Birczyńska, która z czasem złożyła prywatne śluby i już jako siostra zakonna stała się wielkim wsparciem dla misjonarza. Pierwsze próby działania ośrodka zakończyły się fiaskiem. Kapłan jednak się nie poddał. W 1969 roku zanotował: „Kupiliśmy 24,5 akrów za 19 500 rupii w Gatapar. Rejestracja ziemi załatwiona. Dokumenty wydane”. Postawili trzy namioty – dla dziewcząt, chłopców i na kaplicę. Tak rozpoczęła się historia Jeevodaya.

„Chodziło mi o to, by trędowaci nie czuli się odepchnięci, ale byli traktowani jako integralna część naszej społeczności. Żeby nie było podziałów na zdrowych i chorych. Żeby każdy na miarę własnych sił i możliwości wnosił coś do naszej wspólnoty. Szkoła dla dzieci trędowatych, które nie mogą uczęszczać do szkoły dzieci zdrowych. Lecząc dzieci trędowatych, leczy się dorosłych, gdyż zapobiega się, by trąd nie wystąpił u dorosłych” – pisał ks. Wiśniewski, rozwijając ośrodek. Fundusze na budowę zbierał u Polonii rozsianej po całym świecie, a ośrodek stał się wotum dziękczynnym za Millenium Chrztu Polski. „My jesteśmy tutaj oczyma, które patrzą na różnorakie ludzkie nędze. Wy bądźcie współczującym sercem i rękami wyciągniętymi do udzielania pomocy – bo to jest chrześcijaństwo” – prosił w jednym z 2,5 tys. wysłanych listów.

O tym, jak bardzo potrzebne było takie miejsce, świadczyć mogą zapiski ks. Adama: „W niedzielę, gdy już słońce zaszło, przyszedł do nas trędowaty z rozległymi ranami i zasłabł w bramie z powodu wygłodzenia i wyczerpania przebyciem stu kilometrów drogi do Jeevodaya. W jego ranach były robaki”. Innym razem pisał: „W środę przyjęliśmy czworo dzieci rodziców trędowatych, bardzo uszkodzonych chorobą trądu: przez dwa dni podróży do Jeevodaya nic nie jedli”. Ks. Adam wyjeżdżał do wiosek, gdzie zamieszkiwali trędowaci. Zawoził im lekarstwa i trochę żywności, opatrywał rany. W większości byli to wyznawcy hinduizmu, którzy w chorobie widzą swą karmę. „Nowością dla nich jest chrześcijańska miłość bliźniego. Hinduizm nie zna tego pojęcia” – mówił ks. Wiśniewski.

Z wypalonej słońcem pustyni Jeevodaya stało się miasteczkiem mającym nawet własną kanalizację. Obok domów mieszkalnych i szkół (z wykładowym hindi i angielskim) powstały warsztaty krawiecki, tkacki i mechaniczny, a także szewski, w którym tworzy się specjalne obuwie ortopedyczne, szczególnie ważne dla chorych ze stopami okaleczonymi trądem. Wybudowano ambulatorium, szpitalik, internaty, a także kościół. Ks. Adam wspominał: „Patrząc na chłopców grających w hokeja na trawie, którzy, gdyby nie pomoc ośrodka, nie mieliby już palców u rąk i nóg, a może i wygnite twarze lub inne części ciała, człowiek odruchowo dziękuje Bogu i ludziom za powołanie ośrodka. Jeevodaya to nie są słowa. To rzeczywistość. To jest konkretne osiągnięcie”.

Brama do godnego życia

Od samego początku kapłan był przekonany, że samo leczenie chorych na trąd to zbyt mało, że trzeba tym ludziom stwarzać nowe szanse, pomóc otworzyć im drzwi, które wydają się zamknięte. Po wyleczeniu choroby, jeśli jest zewnętrzny znak jej przebycia – rany, deformacje, porażenia – były pacjent nie ma najmniejszych szans na normalne życie, jego najbliżsi z reguły też. Stąd pomysł edukacji dzieci z kolonii, tworzenia miejsc pracy dla wyleczonych, pomoc w usamodzielnianiu się młodego pokolenia dotkniętego trądem. A wcześniej przywracanie im poczucia godności. Nikt ich nie chce, wypędzają ich z domów, wiosek, a w Jeevodaya odnajdują prawdziwy dom, w którym wspólnie egzystują chorzy ze zdrowymi. Pionierska idea ks. Wiśniewskiego sprawdza się przez lata i kolejnym pokoleniom otwiera bramy do godniejszego życia. Odkąd powstał ośrodek, w świat poszły tysiące dzieci, które zdobyły w nim wykształcenie, kręgosłup moralny i wartości, które teraz przekazują w swoich rodzinach. Tym samym świt życia otworzył się przed kilkoma pokoleniami ludzi odpowiedzialnych za swój los, co w przypadku osób naznaczonych trądem jest wyjątkowe. Dzieło ks. Wiśniewskiego kontynuuje doktor Helena Pyz, która do Indii przyjechała półtora roku po jego śmierci. Pracuje tam już od 35 lat, otwierając przed kolejnymi dziećmi „nowy świt życia” – bo właśnie to w sanskrycie znaczy Jeevodaya.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.