Ostatni węglarze

Tekst Przemysław Kucharczak, zdjęcia Henryk Przondziono

publikacja 20.05.2011 15:51

Mieszkają w barakach w środku Bieszczad. Niektórzy nie skończyli żadnych szkół, inni mają wykształcenie wyższe. Z twarzami jednakowo czarnymi od sadzy, palą w górach drewno na węgiel.

Ostatni węglarze  

Panie, z kim ja już nie paliłem? Kapitany, majory, kryminalisty ze mną palili – wylicza Zygmunt Furdygiel, prawdopodobnie najstarszy bieszczadzki węglarz. Odwiedziliśmy go „na wypale” w górach nad wsią Stężnica, niedaleko Baligrodu. – Przez dwa sezony palili my i pili z Magistrem, tu niedaleko, na Tyskowej. Afrykanistykę skończył, a życie przepalił. Ale teraz już wyjechał w swoje strony, w zamojskie, bo już ma 70 lat – mówi.

Lubię łono natury

Najwięcej retort, czyli blaszanych pieców do wypalania węgla drzewnego, stoi właśnie w Bieszczadach. Tylko w okolicach Baligrodu, w kręgu o promieniu 10 kilometrów, dymy z retort snują się w kilkunastu miejscach. W mniejszym zagęszczeniu retorty można też spotkać w sąsiednim Beskidzie Niskim.

Jeśli z drogi Lesko - Baligród w Bieszczadach zjedziesz w lewo, nieutwardzoną drogą możesz dotrzeć do maleńkiej wsi Żerdenka. Zanim zobaczysz pierwsze domy, już będziesz widział kłębiący się nad drogą biały dym. Pieców do wypalania węgla jest tu więcej, niż domów. Retorty stoją między budynkami, a węgiel wypala jedna trzecia mieszkańców wioski. Zajmują się tym od czasu, gdy na początku lat 90. XX wieku upadły PGR-y. Wyżyć wyłącznie z rolnictwa na ubogich bieszczadzkich gruntach jest trudno. – Ale jeszcze trzy lata temu pieców tu było dwa razy więcej – mówi chłopak spotkany przy jednej z retort w Żerdence.

Nawet dym z drewna bywa uciążliwy, jeśli kłębi się pod twoim oknem, miesiąc po miesiącu, i gdy wszystkie twoje ubrania pachną grillem. Dlatego firmy, które zatrudniają wielu węglarzy, ustawiają swoje piece na odludziu, w górach.

W takich właśnie miejscach od 20 lat wypala Bogdan Woźniak. Zanim zajął się wypalaniem, przez sześć lat jeździł jako kierowca autobusu w Krakowie. Urodziło mu się troje dzieci. Później jednak życie tak mu się skomplikowało, że trafił z powrotem w Bieszczady, w których dorastał. I tu, w górach, zajął się wypałem. - Ja tam za towarzystwem nie przepadam. Lubię łono natury! Lubię zbierać grzybki, lubię wypalać węgiel – mówi wesoło, wsadzając do wypełnionego drewnem pieca płonącą szmatę na długiej żerdzi. Drewno zapala się, a pan Bogdan zamyka drzwi drzwi do pieca, dokręcając je śrubami.

Na wypale Bogdan mieszka w baraku przerobionym ze starego autobusu. Zimą przenosi się do pomieszczenia w firmie „Cis” w Baligrodzie, która go zatrudnia. Dba tam m.in. o kotłownię. Z dumą opowiada nam o swoich dorosłych córkach i synu. - A syn nie chce iść w pana ślady i wypalać węgiel? - podpuszczam go trochę. Pan Bogdan nagle poważnieje: - Ja bym mu na to nie pozwolił.

- To może ta praca nie jest aż tak fajna, jak pan mówi? – pytam. Panu Bogdanowi wraca uśmiech na twarz.

- On jest za młody, żeby zdrowie tracić na wypale. Bo ja to już jestem przeżytek! - śmieje się.

Przez otwartą klapę u góry pieca buchają kłęby białego dymu. - Teraz przez dwie godziny piec będzie jechał na tej otwartej klapie. A jak ją zamknę, to już tylko na kominach – tłumaczy, głęboko zaciągając się papierosem. - A co pan tak kaszle? - dziwi się, kiedy fotoreporter Heniek, skaczący po drabinach z jednego pieca na drugi w poszukiwaniu najlepszego ujęcia, krztusi się dymem.

Niebieski dym

Węgiel wypala się z drewna drzew liściastych, najczęściej buka, ale też z innych twardych gatunków. Po podpaleniu, drewno pali się około doby. - Dopóki dym jest biały, piec produkuje węgiel. Ale jak dym się robi niebieski, znaczy, piec produkuje popiół – tłumaczy Zygmunt Furdygiel, stary bieszczadzki węglarz. Przyjmuje nas w swoim baraku. Na ścianach wycięta z „Super Ekspressu” Irena Santor oraz młodsze i mniej ubrane kobiety. Gra radio na akumulator, a na żelaznym piecyku smaży się kotlet. Przez okienko widzimy piec - retortę. Dymi na biało. Możemy więc w spokoju pogadać. Pan Zygmunt opowiada, że po pojawieniu się niebieskiego dymu piec trzeba wygasić. - Wlewam do pieca cztery wiadra wody, po wiaderku przez każdy komin. Wszystko w środku się zaparuje. Potem odłączam kominy i zamykam wszystkie otwory, którymi piec zasysał powietrze. I oblepiam błotem wszystkie szpary – mówi.

Jeden z węglarzy pod Baligrodem poszedł kiedyś na piwo do wsi, zostawiając trzy rozpalone piece. Jednak na piwie zabawił zbyt długo. Z 30 metrów sześciennych drewna została tylko kupka popiołu.

Piec stygnie około 20 godzin. Jest więc już czas, żeby pan Zygmunt otworzył jeden z wystudzonych pieców. - No i już możemy wybierać to nasze czarne, bieszczadzkie złoto – mówi, ładując węgiel do worków. Z jednego pieca można uzyskać 70 worków, czyli około tony węgla.

Wypalony przez Zygmunta i Bogdana węgiel trafia później do magazynów firmy „Cis” z Baligrodu. A później na grille Polaków, Niemców, Włochów i Francuzów. Ale też do niemieckiej huty, która drzewnym węglem z Bieszczad nawęgla swoją stal, czy do firmy produkującej wkłady do filtrów. Pewien klient kupił granulat o wielkości od 0,5 do 2 milimetrów jako dodatek do karmy dla papużek.

Wycisz się pan

Praca węglarza jest ciężka, ale to on sam nadaje sobie jej tempo. Szef Zygmunta wymaga od węglarzy wypalenia 20 ton węgla drzewnego na miesiąc. Młody i silny węglarz wypali nawet i 30 ton na miesiąc. Węglarze nieraz przyzwoicie zarabiają, nawet 100 złotych za tonę węgla drzewnego na czysto (o ile słowo „czysto” pasuje do ich zawodu). - Na osiem godzin żaden węglarz się nie kwalifikuje. Ja pracuję kiedy chcę, piję kiedy chcę, szef mi płaci, kiedy chce. To już są takie nawyki – śmieje się pan Zygmunt.

Jak trafił na wypał? Urodził się w Czechowicach-Dziedzicach, uczył się w technikum rolniczym. Pierwsze pieniądze zarobił jako nastolatek podczas wyjazdów w Bieszczady, wykonując proste prace leśne. Po szkole przez dwa miesiące budował Hutę Katowice. Nie podobało mu się, zwłaszcza, że pracowali też w niedziele. Kiedy słońce w pracy za bardzo przygrzało, rzucił to i ruszył w Bieszczady, do Przedsiębiorstwa „Las”. W 1967 r. był w pierwszej grupie pracowników, których dwóch górali spod Nowego Sącza wyszkoliło w sztuce wypalania węgla w mielerzach (stosach drewna przykrytych gliną lub ziemią). Dopiero w latach 70. XX wieku zaczęto wypalać w blaszanych retortach.

Po 44 latach wypalania pan Zygmunt nie musiałby już pracować, bo od marca przysługuje mu emerytura. Jednak on lubi być na wypale. - Z pięciu stówek emerytury ziuberka bym nie mógł pić. Na wypale pan też by się wyciszył, robił by pan w życiu tylko to, co w życiu potrzebne, ziuberka by pan wypił, z turystą by pan pogadał. Ja tu jestem też dla leśnych atrakcji, dla oglądania księżyca w nocy. Bo ja w nocy też muszę wyjść do pieca. Dla tych sarenek. O tu, pod dachem baraku, pliszka zaczęła gniazdko robić – pokazuje.

Przy baraku pan Zygmunt posadził warzywa, posiał kwiaty. Na stałe mieszka 50 km stąd, pod Ustrzykami Dolnymi. Spędza w domu te miesiące, w których brakuje pracy przy wypale. A kiedy wraca na wypał, w jego pustelni czasem odwiedza go jego czworo wnuków, z którymi jest ogromnie zżyty. Do domu jeździ skuterem. - Tylko muszę odczekać dwie doby, żeby móc na nim jechać... Ostatnio policjanci kazali mi dmuchać, ale nic wykazało – śmieje się.

Żegnaj retorto

Panowie Zygmunt i Bogdan są solidnymi węglarzami, na których szef może polegać. To nie takie powszechne w tym zawodzie. Wielu węglarzy niszczy uzależnienie od alkoholu. Alkohol często zrujnował ich życie w poprzednich zawodach i zmusił ich do pracy na wypale. Niektórzy piją denaturat. Co nie zmienia faktu, że to często bardzo sympatyczni ludzie z poczuciem humoru. Część z nich to ludzie bezdomni, którzy wolą mieszkać w barakach i zarabiać pieniądze ciężką pracą, niż żebrać po dworcach.

Wkrótce zarobek dla większości z nich się skończy. Retort w Polsce ubywa, bo coraz trudniej kupić tanie drewno do zwęglenia. A na polskim rynku jest silna konkurencja węgla drzewnego z Ukrainy, Białorusi, Rumunii, a nawet z Afryki. Zdarza się, że bieszczadzkim firmom bardziej opłaca się sprowadzić węgiel z Ukrainy i tylko zapakować je u siebie do eleganckich torebek. Nad Bieszczadami snuje się więc dzisiaj dwa razy mniej dymów, niż jeszcze trzy lata temu. A wypał nie trwa już przez cały rok, ale tylko w sezonie grillowym, od kwietnia do lipca.

Dobije tę branżę biurokracja. Unijne przepisy traktują węgiel drzewny jako środek chemiczny. Za dwa lata firmy, które go produkują lub sprowadzają w ilości od 100 do 1000 ton rocznie, będą musiały zarejestrować się w systemie Europejskiej Agencji Chemikaliów w Helsinkach. Nie za darmo: koszt rejestracji to od 1,2 tys. do 30 tys. euro. - Do tego trzeba zapłacić za analizy. Musielibyśmy oddać zysk z dwóch, trzech lat. A ten biznes jest niepewny ze względu na silną konkurencję i wydatek może się nie zwrócić – powiedział nam właściciel jednej z firm. Większość myśli o wycofaniu się z tej gałęzi biznesu. Na rynku zostaną tylko największe koncerny, które stać na wszelkie opłaty rejestracyjne. I prawdopodobnie właśnie o to chodzi wprowadzającym takie przepisy. Wiek XXI jest niestety czasem rządów wielkich korporacji, a nie klasy średniej.

Najdrobniejsi producenci, wypalający na podwórkach do 1 do 100 ton węgla rocznie, mają trochę więcej czasu na rejestrację: do 2018 roku.

- Fotografujcie! - zachęca nas Zygmunt Furdygiel. - Zdjęcia, które teraz robicie, przejdą do historii. Bo za kilka lat wypałów już w Bieszczadach nie będzie – twierdzi.