Wyciągam je z własnych łez. S. Marta Cichoń opowiada o Domu Samotnej Matki w Chicago

GN 03/2024

publikacja 18.01.2024 00:00

O Domu Samotnej Matki w Chicago, odpowiedzalności i wierze w człowieka mówi s. Marta Cichoń.

S. Marta Cichoń urodziła się w Ząbkowicach Śląskich. Najpierw pracowała w miejscowym urzędzie skarbowym, a w 1984 r. wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla. Od lat pracuje wśród Polonii – najpierw australijskiej, od 1990 r. do 2000 r., a następnie – amerykańskiej, posługując przy parafii św. Jacka w Chicago. W 2008 r. stworzyła przy niej pierwszy polski Dom Samotnej Matki na terenie USA. S. Marta Cichoń urodziła się w Ząbkowicach Śląskich. Najpierw pracowała w miejscowym urzędzie skarbowym, a w 1984 r. wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla. Od lat pracuje wśród Polonii – najpierw australijskiej, od 1990 r. do 2000 r., a następnie – amerykańskiej, posługując przy parafii św. Jacka w Chicago. W 2008 r. stworzyła przy niej pierwszy polski Dom Samotnej Matki na terenie USA.
Grzegorz Lityński

Barbara Gruszka-Zych: Siostra najlepiej wie, że emigrujący do Stanów nie tylko spełniają swoje sny.

S. Marta Cichoń
: Ktoś mi powiedział: „Ameryka jest dla byka”. Tu trzeba być zdrowym, silnym i mieć głowę na karku. Obserwuję, że jest w tym wiele prawdy. Kiedy w 1990 r. przyjechałam z Australii do Chicago, zobaczyłam tysiące bezdomnych mieszkających w namiotach i pod mostami. W polskiej dzielnicy na Belmoncie, gdzie im pomagałyśmy, zimą zdarzyło mi się identyfikować bezdomnych, którzy zamarzli. Zaskoczyło mnie, że w Stanach może być taka bieda.

Biedne są też matki, które porzucili ojcowie ich dzieci. A to nimi się Siostra zajmuje.

Na poważnie wszystko zaczęło się od jednego telefonu. Wtedy, w 2008 r., byłam ekonomką prowincji i nieraz udzielałam nie tylko materialnego wsparcia samotnym matkom. Ktoś zadzwonił do mnie, że zgwałcona dziewczyna chce popełnić samobójstwo. Natychmiast zdecydowałam, że do niej pojadę. Padał marznący deszcz, mój samochód zamarzł, więc przyniosłam czajnik z wrzątkiem, polałam go, otworzyłam i ruszyłam w drogę. Przywiozłam ją do klasztoru dwa dni przed Wigilią, ale u nas nie mogła zostać na dłużej. Wtedy proboszcz polskiej parafii św. Jacka udostępnił jej pokój na 3 miesiące. Ale to nie było wyjście. Jak miałyśmy pomagać innym, oczekującym na wsparcie, matkom?

To był moment, w którym Siostra pomyślała, że przydałby się dla nich dom.

Właśnie tak. Wzięłam różaniec, zadzwoniłam do matki generalnej, ale powiedziała, że w maju jest kapituła i wtedy wybiorą inną matkę, która może podjąć taką decyzję. „To się będę modlić, żebyś nią była” – postanowiłam. I rzeczywiście została na drugą kadencję. Już po uzyskaniu zgody od przełożonych, też z różańcem w ręku, wyszłam szukać odpowiedniego domu. Na sąsiedniej ulicy mężczyzna na jednym z pustych budynków przybijał tabliczkę. Zagadnęłam czy jest na sprzedaż: „Bank go zabiera, będziesz mogła coś utargować” – usłyszałam. Od agenta dowiedziałam się, że wycenili go na 750 000 dolarów, a ja mogłam dać 349 000. No i wytargowałam właśnie tyle. To się udało nie przy pomocy ludzkich sił. Kilka lat później, kiedy kupowałyśmy większy dom, ten pierwszy udało mi się sprzedać już na drugi dzień od ogłoszenia i na dodatek dokładnie za proponowaną przeze mnie kwotę.

Siostra już miała praktykę – przed pójściem do klasztoru zajmowała się finansami...

Jeszcze za czasów komunizmu pracowałam w urzędzie skarbowym na stanowisku komisarza. Kiedy wstępowałam do zakonu, miałam 30 lat i wcale nie chcieli mnie zwolnić z urzędu, bo się tam sprawdzałam.

A finansowanie Domu Samotnej Matki przychodzi Siostrze tak łatwo jak jego zakup?

Od początku utrzymujemy się głównie z datków Polonii, choć mieszkają w nim także mamy innych narodowości. Wydeptałam też własne ścieżki po dotacje rządowe. Jeśli nawet matki przebywają w Stanach nielegalnie, to wsparcie finansowe przysługuje ich dzieciom, które są obywatelami amerykańskimi.

Jest Siostra dyrektorką Domu…

…i czym tylko trzeba, także sprzątaczką. Tylko nie koszę już trawy. W naszym domu wspólnie gospodarzymy, żeby nic się nie marnowało. Mamy korzystają z wyposażonej przez nas kuchni. Stale sprawdzam i kiedy czegoś brakuje, dokupuję. Jeśli nie umieją gotować, to je uczę. Niejedna mówi: „Jak z siostrą gotowałam, to wyszło dobrze, a jak sama, już nie”. Śmiejemy się, że na dole mamy „Pewex”, gdzie ofiarodawcy zostawiają różne rzeczy. Tylko informuję: „W Pewexie nowa dostawa!”, a mamy schodzą i wybierają, co im potrzebne. Niektóre przychodzą do nas z walizeczką, a po roku pobytu wywożą pełną ciężarówkę.

Zwykle jednak przebywają u Was trzy miesiące? 

To standard, ale często proszą o przedłużenie pobytu. W tym czasie przechodzą trzystopniową terapię. Na wstępie każda mama dostaje od nas Biblię różaniec i notesik z długopisem, żeby mogła zapisać swoje przemyślenia. W piątki mamy rozważanie Pisma Świętego bez względu na to, jaką która wiarę wyznaje. Pismo Święte to słowo Boże dla wszystkich i dzielić się nim może każdy, bez względu na to, czy jest prawosławnym, ewangelikiem, czy człowiekiem oddalonym od Kościoła. To też rodzaj terapii – zatrzymanie się nad sobą. Co dwa tygodnie wymieniają się pracujący z mamami psychologowie – terapeuci, a raz w miesiącu przychodzą jeszcze inni do tych, które potrzebują dodatkowego wsparcia. Coach z każdą z nich ustala, co w danym miesiącu zaplanowała zrobić dla siebie i swoich dzieci. Może to być regularne czytanie Pisma Świętego, podjęcie kursów zawodowych lub edukacji, zadbanie o włosy i paznokcie.

To przynosi efekty?

Zdecydowanie tak. Niedawno przyjęłyśmy Ukrainkę, lekarkę pediatrę. Jej mąż był takim alkoholikiem, że musiała od niego uciec z 7-miesięcznym niemowlęciem i czteroletnim synkiem. Była ogromnie zagubiona, bo nie dość, że w jej ojczyźnie trwa wojna, to jeszcze rozpadła się jej rodzina. Zwykle taka mama przychodzi do nas tak zapłakana, że przez dwa dni prawie z nią nie rozmawiamy, bo utopiłaby się we własnych łzach. Ale kiedy po trzech miesiącach terapii umówiłam się z tą Ukrainką na rozmowę, to już była inna osoba. 

Odkryła, że życie ma sens?

Tak, zaczęła wierzyć w siebie, że da radę wychować dzieci. Ale są kobiety, którym nie udaje się pomóc. Chodzą na terapię tylko dlatego, że tego wymaga regulamin. Przebywają tutaj, bo na czas do porodu dostały darmowy dach nad głową, a potem wychodzą i nic ze sobą nie robią. W amerykańskich schroniskach samotnej matki ostrzegali mnie: „Siostro, jeśli 10% z nich wyjdzie na prostą, to będzie dobrze”.

Ojcowie dzieci nie mają wstępu do Domu?

Żaden z nich nie może tu przyjść. Wystarczy jeden telefon i go zamkną. Przebywające u nas mamy miały mężczyzn, którzy stosowali wobec nich przemoc, nadużywali alkoholu i narkotyków. Od 1 stycznia 2020 r. w stanie Illinois jest dozwolone zażywanie marihuany. Raz usłyszałam, że ktoś śmierdzi skunksem i nie wiedziałam co to znaczy. Wtedy, przebywający u nas z mamą, dziesięcioletni chłopczyk wytłumaczył mi, że to jest skręt! Podniósł go przed naszym domem i pokazał mi, jak wygląda.

Wkoło tylu narzeka, że przyszły czasy rozpadu rodziny.

Większość problemów naszych matek i ojców ich dzieci wynika z powielania wzorców przekazanych z domów rodzinnych. Często byli wychowywani bez mam, które wyjechały do pracy za granicę, a ich dzieci stawały się sierotami społecznymi. Choć babcia czy ciocia im pomagały, nikt nie nauczył ich odpowiedzialności. Bo wielu myśli: przyjemność – tak, odpowiedzialność – nie. Przed tym ostrzegał Jan Paweł II. Jego słowa wracają jak echo.

W Stanach trwa bardzo intensywna walka o legalizację aborcji.

Co roku razem z młodzieżą i z naszymi matkami chodzimy się modlić pod różne kliniki aborcyjne. W Chicago udało się nam doprowadzić do zamknięcia jednej z nich blisko centrum. Modliliśmy się pod nią kilka lat.

Pewnie spotkała się Siostra z opinią, że lepiej, jak matka zabije dziecko, bo nie będzie się musiała męczyć z nim sama?

Stawiającym tak sprawę mogę opowiedzieć o mamie, która jakiś czas temu przyszła do mnie z wiadomością, że chce usunąć ciążę. A ja mówię: „Pani pomyliła miejsca. Ale po co ma pani zabijać? Jest tyle rodzin, które wezmą dziecko, a pani będzie miała czyste sumienie. Może być adopcja zamknięta, że nigdy pani nie będzie wiedziała, gdzie dziecko jest, ale może być otwarta – wtedy będzie mogła pani je kiedyś spotkać”. Odparła, że się zastanowi i poszła. Po 7 miesiącach zadzwoniła do naszych drzwi. Nie powinnam jej przyjąć, bo z papierów dowiedziałam się, że cierpi na kilka chorób psychicznych – dwubiegunowość, schizofrenię i depresję, ale zdecydowałam, że jednak u nas zostanie. Na jej oczach zabili kolegę i tak to przeżyła, że doznała szoku i te choroby się spotęgowały. Kiedy zamieszkała z nami, miała zwyczaj codziennie mnie odprowadzać, bo dom zakonny stoi kawałeczek od domu matek. Wyglądałyśmy jak reprezentacja nie z tej planety – ona ostro wymalowana, raz z fioletowymi, to znów z pomarańczowymi włosami i wpiętymi wszędzie kolczykami, ja w habicie. Nieraz gwizdali na nas z samochodów.

To musiały być ważne rozmowy.

Tak, bo dziewczyna była skłócona z rodziną i samą z sobą. Kiedy dowiedziałyśmy się, że spodziewa się dziewczynki, powiedziałam jej: „Jak urodzisz, możesz mieć przyjaciółkę albo ją oddać. Zastanów się”. I dziś ma przyjaciółkę Helenkę. A sama zmieniła się tak, że po trzech dniach po cesarce poszła do kościoła. Widząc to, zaczęłam ją prosić, żeby stale brała leki, to jej się poprawi.

Posłuchała?

Tak i dzięki temu mogła skończyć studia, dostała super pracę, kupiła samochód, nawiązała kontakt z rodziną. A Helenka jest w nią wpatrzona. Urodzona z ojca Meksykanina i matki Polki przypomina piękną lalkę. Każdy, kto wcześniej znał jej mamę, pyta, czy to jest ta sama kobieta.

Czyli cuda się dzieją?

Z moją współpracowniczką s. Magdaleną nazwałyśmy ją naszym cudem. 

Dużo tych cudów musiała Siostra zobaczyć.

Każda matka przychodzi do nas z wielkim cudem – noszonym pod sercem dzieckiem. Ale muszę podkreślić, że większość tych, które wyszły na prostą, postawiło na Boga. Zrozumiały, że z jego pomocą trzeba zapisywać nową kartę życia.

Do Waszego Domu mamy przywożą swoje noworodki.

Stale słychać głosy tych maluchów. Czasem jestem świadkiem ich przychodzenia na świat. 28 listopada zeszłego roku przez trzy dni rodziłam z jedną mamą. Chciała koniecznie urodzić siłami natury, a chłopczyk był wielki – 63 cm. W szpitalu mnie dobrze znają i to akceptują.

Czyli warto wierzyć w człowieka? 

Do końca… Choć czasem mam dość. Ale kiedy widzę uśmiechniętego malucha, który mówi: „Siostro” i podaje mi swojego oślinionego smoczka, myślę: „Dobra, dla niego warto”. Nawet jeśli mama nic nie robi, to dziecko za nią nadrabia.

Zostańmy przy opowieści o tym maluchu.

Ważne, że 60% matek, z którymi pracuję, zdobywa wykształcenie, dobrze zarabia, układa sobie życie. Kiedyś jedna z naszych podopiecznych, która już opuściła dom, zadzwoniła, że wyszła z dołka i chce ofiarować innym mamom pieniądze. Po podziale wyszło tego 60 dolarów na osobę. Jedna z mam przyznała potem, że to był najważniejszy prezent, jaki dostała w życiu. Kiedy już sama stanęła na nogi, przysłała mi list z tysiącem dolarów, żebym je rozdzieliła wśród przebywających u nas mam.

Widać, że dobro wraca.  

Mamy płakały, kiedy czytałam im, co napisała. Wspominała, że kiedy dostała te 60 dolarów, poczuła, że ktoś na nią postawił. Że jeśli innej mamie się udało, jej też się uda. I tak się stało.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.