Świadectwo Doroty i Zbyszka. 12 kroków Wspólnoty Trudnych Małżeństw „Sychar” ocaliło ich rodzinę

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 02/2024

publikacja 11.01.2024 00:00

– Żeby przebiec maraton, nie wystarczy założenie dobrych butów, ale trzeba solidnie trenować – mówi Zbyszek Lizak. – Jak w małżeństwie – sukces zależy od wytrwałości.

Samemu trudno zmagać się z problemami, we dwójkę jest zdecydowanie lżej – mówią Dorota i Zbigniew Lizakowie. Samemu trudno zmagać się z problemami, we dwójkę jest zdecydowanie lżej – mówią Dorota i Zbigniew Lizakowie.
Grzegorz Lityński

Dorota i Zbyszek Lizakowie od kilku lat intensywnie biegają. Mają już za sobą kilka chicagowskich maratonów. W małżeństwie też są długodystansowcami – niedawno świętowali wspólne 26 lat. W 2003 r. spod Tarnowa do Chicago pierwszy przyjechał Zbyszek. W 2008 r., po załatwieniu Zielonej Karty dla całej rodziny, dołączyła do niego żona Dorota z córkami – dziś już 24-letnią Karoliną, 19-letnią Olą i 17-letnią Nadią. Ale wbrew amerykańskim marzeniom o wspólnym nowym i lepszym życiu w 2019 r. o mały włos się nie rozstali. Uratowało ich uczestnictwo w spotkaniach 12 kroków Wspólnoty Trudnych Małżeństw „Sychar”.

Zbyszek: W 1994 r. rodzice z dwoma moimi braci i siostra z rodziną przyjechali do Chicago. Postanowiłem do nich dołączyć. W Polsce miałem biurową robotę, tutaj przyszedłem do pracy na budowie, to była taka trochę degradacja. Żona została w Polsce. Później zrobiłem prawo jazdy na ciężarówki i przez cztery i pół roku jeździłem nimi po Stanach. Najczęściej na wschodnie wybrzeże, w okolice Filadelfii, Nowego Jorku, New Jersey. To było od 16 do 18 godzin jazdy w jedną stronę – męczarnia kosztem mojego zdrowia. Maksymalnie pracowałem 14 godzin na dobę, żeby dostać 10 godzin przerwy, i od nowa. Jak się wypracuje tygodniowo do 70 godzin, to przysługują 34 godziny przerwy. Teraz jeżdżę ciężarówką w pobliżu Chicago. Codziennie wracam do bazy i nocuję w domu.

Dorota: Kiedy przyjechałam do Stanów, mąż jeszcze przez rok jeździł w dalekie trasy. Wyjeżdżał w niedzielę rano, wracał w piątek wieczorem albo w sobotę, a w niedzielę znów był w drodze. W obcym kraju z małymi dziećmi, bez znajomości języka, bez przyjaciół, czułam się samotna. Bałam się nawet wyjechać samochodem na autostradę. I w końcu, postanowiliśmy więcej czasu spędzać razem, zdecydowaliśmy, że ja pójdę do pracy, a mąż zmieni swoją.

Zbyszek: Dorota była zawiedziona, że w Ameryce nie wszystko jest błyszczące i piękne, a wiele rzeczy bywa gorszych niż w Polsce. Na przykład domy budują tak oszczędnie, że nazywamy je papierowymi domkami. Nam w tym kraju wbrew planom stopniowo wszystko zaczęło się sypać. Podczas badań kontrolnych, na które namówiłem Dorotę, lekarz wykrył u niej raka nerki. Na szczęście od postawienia diagnozy do operacji upłynął tylko miesiąc i dzięki temu wszystko dobrze się skończyło. Nie było przerzutów, choć stwierdzono, że to nowotwór złośliwy.

Dorota: W domu rodzinnym nie miałam od kogo się uczyć okazywania miłości. Było nas siedmioro, tata dużo pił, mama codziennie walczyła o przetrwanie. Mój wzorzec rodziny to były kłótnie, krzyki, alkohol, bicie. Miałam 19 lat, kiedy poślubiłam Zbyszka. Nie znam go pijącego, bo został abstynentem 30 lat temu, kiedy miał 24 lata. Było dla mnie dziwne, że mąż mnie przytula, całuje na przywitanie i pożegnanie. Nikt mnie też nie nauczył, że jak coś mi się u niego nie podoba, to powinnam z nim o tym porozmawiać. Bezwiednie wprowadziłam w nasze życie znany mi styl – wymuszanie, obrażanie się, kłótnie. Po tym następowały ciche dni, embargo na wszystko. W pewnej chwili zorientowałam się, ile zła tym wyrządzam, ale nie umiałam inaczej.

Zbyszek: W 2013 r., kiedy Dorota zmieniła pracę, nasze małżeństwo weszło w poważny kryzys. Kiedy dzieci są małe, wypełniają całe życie przede wszystkim matki, a mąż zostaje zepchnięty na dalszy plan. Dopiero gdy podrosną, pojawiają się małżeńskie problemy. Jakakolwiek próba rozmowy z żoną kończyła się wtedy kłótnią, warczeniem na siebie albo milczeniem. Taka nędza i dno trwały 6 lat. Gdyby nie było dzieci, być może szybko byśmy się rozeszli?

Dorota: Miałam wtedy lepsze zajęcia niż spędzanie czasu z mężem – spotkania z koleżankami, imprezy do rana. Nie wyszalałam się za młodu, to teraz nadrabiałam. Myślałam: „Przecież nic złego nie robię, tylko się spotykam ze znajomymi, to mi się należy. Niech on sobie, jak ta – za przeproszeniem – ciota siedzi w domu”. Tak mówiłam o mężu, bo nie pił alkoholu, a według mnie, według tego, co było w moim domu rodzinnym, prawdziwy facet powinien po pracy wypić piwo albo wrócić pijany do domu.

Zbyszek: Próbowałem o nas walczyć, ale to przypominało wpychanie na górę kamienia przez Syzyfa. Nagle spostrzegłem, że jestem już tylko kłębkiem nerwów. Miałem żonę, którą kochałem, trójkę dzieci, wspólny kawał życia, ale nie dawałem rady. Żeby siebie ratować, poszedłem do spowiedzi. Ksiądz przyznał, że rzeczywiście stoję na krawędzi, i poradził: „U jezuitów organizują spotkania – 12 kroków Wspólnoty Trudnych Małżeństw »Sychar«, to ci pomoże”. Dowiedziałem się, że to program prowadzący do odbudowania siebie i poprawy życia. Skierowany nie tylko do małżonków, ale i do rozwiedzionych oraz samotnych. Zdecydowałem się na udział w nim i co 2 tygodnie przez 18 miesięcy chodziłem na spotkania, trwające po 2, 3 godziny. Na początku wydawało mi się, że tylko ja tam mam poważny problem, bo mój świat się wali. Z czasem poznałem biedy innych i zacząłem modlić się za nich. Poczułem, że ci prawie nieznajomi ludzie, którym opowiadałem o swoich trudnych przejściach, zaczęli mnie wspierać. To był mój ratunek. Tak się zaczęło moje odbudowywanie poczucia własnej wartości.

Dorota: Kiedy mąż chciał mnie zabrać na „zerowe kroki”, odmawiałam, twierdząc, że nie mam żadnego problemu. Coraz bardziej działaliśmy na siebie nawzajem jak płachta na byka. Gdy Zbyszek wchodził do domu, z mojej twarzy znikał uśmiech. Na dodatek moje „koleżanki” pytały, po co mi taki facet. „Przecież radzisz sobie sama, zarabiasz, rozwiedź się z nim” – radziły.

Zbyszek: Nagle do mnie dotarło, że nasze małżeństwo się skończyło i muszę odejść. Nie miałem zamiaru wracać, bo przez 6 lat usłyszałem od żony setki obietnic i kłamstewek. To wyglądało mniej więcej tak: Dorota wieczorem wychodziła z domu, a ja nie potrafiłem usnąć, bo wyobraźnia podsuwała mi obrazy, co i z kim robi. Przez te wszystkie lata byłem z nią, nie zważając na cenę, jaką płacę, żeby tylko ratować nasz związek. Wreszcie dotarło do mnie, że obserwując te moje zabiegi, pewnie myśli, że jestem byle kto, taki śmieć, nikt. Wtedy zdecydowałem, że wyprowadzę się z domu.

Dorota: Pierwsza rozprawa rozwodowa była zaplanowana na 31 stycznia 2019 r. Ale wcześniej Zbyszek odszedł. Przyszłam z pracy, a jego już nie było. Nagle poczułam, że nie umiem żyć bez tego, co mi przeszkadzało – jego bałaganu na biurku, rozrzuconych skarpet. Miałam, co chciałam, i zobaczyłam, że sięgam dna. Dotarło do mnie, jaki jest dla mnie ważny i co nam obojgu zrobiłam. „Jaka jestem wielka! Rozwaliłam swoją rodzinę! Czy jestem szczęśliwa?” – mówiłam sama do siebie. Uświadomiłam sobie, że straciłam coś wyjątkowego – moje życie, mojego męża. Po dwóch tygodniach zaczęłam, jak on, chodzić na 12 kroków.

Zbyszek: Podpisałem papiery i rozwód miał się odbyć nawet bez mojej obecności, ale Dorocie nagle się odmieniło. A ja przypomniałem sobie, jak na „zerowym kroku” rozważaliśmy przypowieść o synu marnotrawnym. Musiałem się wtedy zastanowić, którym z jej bohaterów jestem – marnotrawnym synem, jego bratem, miłosiernym ojcem, a może nieobecną matką? Odkryłem, że najbliżej mi do zgorzkniałego brata. Wtedy zrozumiałem, że miłosierny ojciec kochał i jednego, i drugiego syna, choć tego nie okazał. Że powinienem jak on, nawet jeśli doznałem od kogoś krzywd, nadal go kochać i umieć przebaczyć. Często zresztą, kiedy czujemy się skrzywdzeni, nieświadomie sami krzywdzimy innych. Odkryłem, że tylko dotarcie do prawdy o mnie, o moich brakach, mnie wyzwoli. Wielu lubi ferować wyroki – „ona jest winna, on jest winny”. Jeśli szukasz winy – najpierw znajdź ją u siebie.

Dorota: Teraz jestem współprowadzącą w jednej z grup 12 kroków. Z podziwem obserwuję, jakiej przemianie ulegają przychodzący na spotkania – najpierw skuleni i pochyleni, z czasem, jak ja, coraz bardziej wyprostowani. Dzięki tej pracy formacyjnej dojrzałam do poproszenia o przebaczenie nie tylko męża, którego krzywdziłam, ale i tatę, który mnie krzywdził, z którym nie kontaktowaliśmy się przez 5 lat. Zrozumiałam, że mimo woli przekazał mi traumę wyniesioną ze swojego domu. Jego mama zmarła, gdy miał 9 lat, a tata dużo pił. Dotarło do mnie, że sama przekazywałam ten łańcuszek nieszczęść i że najwyższy czas, by go przeciąć.

Zbyszek: W małżeństwie ważne jest, by obojgu się chciało. Często jedno idzie w górę, a drugie rezygnuje. My oboje postanowiliśmy piąć się wyżej. Teraz też zdarzają się nam sprzeczki, ale nauczyliśmy się ze sobą rozmawiać. Nie doprowadzamy do tego, żeby nie odzywać się do siebie przez parę dni albo spać osobno.

Dorota: Wypracowaliśmy sobie taki rytuał – jeśli ja pierwsza wracam z pracy, to kiedy Zbyszek wchodzi do domu, zostawiam wszystko i idę się z nim przywitać. Wiadomo, że on ma wady i że ja je mam, ale zrozumieliśmy, jakie jest ważne, by pokochać się takimi, jakimi jesteśmy, a nie starać się na siłę wzajemnie zmieniać. Wiem, że jedynie wtedy, kiedy ja się zmieniam, mogę swoim przykładem zmienić Zbyszka. Teraz nie jest dla mnie ważne, kto z nas ma rację, bo po co z tego powodu wprowadzać złą atmosferę? Czasem przekomarzamy się, jedno drugiemu coś chce udowodnić, ale w końcu zaczynamy się z tego śmiać. Na przykład wczoraj zwróciłam mu uwagę, że parkuje za daleko od wejścia do sklepu. „Bo tam była kałuża, nie chciałem, żebyś do niej wpadła” – usłyszałam.

Zbyszek: W pewnym momencie podczas spotkań 12 kroków dotarło do mnie, że od tych opowiadających, jak niosą swoje życiowe krzyże, idzie jakaś siła. Jakby Pan Bóg do mnie przez nich mówił. Bo bez Boga nie udałoby się nam nic.

Dorota: Wreszcie nauczyłam się zapraszać Boga do swojego życia i oddawać Mu wszystko. Dotąd nie miałam nawyku, żeby wołać: „Boże, pomóż!”. Teraz, kiedy jadę sama samochodem, nie włączam radia, tylko w ciszy proszę Go o pomoc i słucham, co mi chce powiedzieć. Jestem mu wdzięczna, że nadal mam obok siebie kogoś kochanego, z kim mogę iść przez życie. Samemu trudno zmagać się z problemami, we dwójkę jest zdecydowanie lżej. A nasze dzieci mają rodziców w jednym domu, a nie dwa osobne domy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.