Ojciec Benedykt

Not. Joanna Bątkiewcz-Brożek

|

GN 19/2011

publikacja 15.05.2011 18:57

Niedziela Dobrego Pasterza - 34 lata, 15 lat w Zakonie Braci Mniejszych Kapucynów, 8 lat kapłaństwa. Prowadzi akcję „S.O.S. dla Afryki”; jeździ na rolkach po krakowskim Rynku i „na stopa”, by ewangelizować. Na Facebooku ma 1000 znajomych.

Br. Benedykt Pączka OFM Cap: – Miałem konkretny plan: wyjechać do Afryki, tam oddać życie za człowieka dla Jezusa Br. Benedykt Pączka OFM Cap: – Miałem konkretny plan: wyjechać do Afryki, tam oddać życie za człowieka dla Jezusa
fot. Henryk Przondiono

Powołanie
Kiedy byłem w II klasie podstawówki, proboszcz przyszedł do nas po kolędzie. Poprosił, żebym zaśpiewał kolędę. Zaśpiewałem, a on na to „Benek, zostaniesz ministrantem”. To był pierwszy dotyk Pana Boga, który zadecydował o moim powołaniu. Jeździłem kilka razy w tygodniu rowerem, autobusem, czasem chodziłem pieszo do kościoła oddalonego o 5 km od domu. Kochałem służyć do Mszy św., śpiewać psalmy, czytać czytania. I pewnego dnia znowu przychodzi proboszcz, mówiąc: „Benek, wstąp do Ruchu Światło–Życie”. I tak się zaczęło. Z kapucynami zetknąłem się na pielgrzymce do Częstochowy. Pewien potężny zakonnik (2 m wzrostu, 100 kg żywej wagi) wziął ode mnie adres. Kapucyni zaczęli pisać, i tak po pewnym czasie wylądowałem na rekolekcjach w Ustrzykach Górnych. Spaliśmy w stodole, myliśmy się w rzece, dużo chodziliśmy po górach. Zobaczyłem, że kapucyni są cool. Zachwyciła mnie ich prostota i ubóstwo: nie mieli samochodów, niczym nie chcieli się od nas wyróżniać. Pomyślałem, że jeśli mam oddać życie, to 100 procent dla Jezusa, bez pieniędzy i tak jak oni. Pochodzę z biednej rodziny. Mój tata płakał, kiedy wyjeżdżałem do klasztoru – wiedział, że nie będę ani zamożny, ani nie będę posiadał rzeczy na własność. My, kapucyni, nie dostajemy pensji i kieszonkowego. Jeśli chcę sobie kupić skarpety, muszę poprosić przełożonego o fundusz.

Płakałem
W nowicjacie odkryłem swoje powołanie misyjne. Miałem konkretny plan: wyjechać do Afryki, zarazić się i umrzeć, tam oddać życie za człowieka dla Jezusa. Nasze życie nie jest na ziemi, ale w niebie! Im szybciej, tym lepiej! W seminarium jako jedyny z roku zacząłem uczyć się francuskiego, by pojechać do Afryki. Żeby wyjechać na misje, trzeba poprosić o to przełożonego. W dniu ślubów wieczystych moje podanie było już gotowe. Ale przełożony zadecydował, że, owszem, misje, ale tu, na miejscu. Pierwsza lekcja pokory. Posłano mnie do Wałcza na placówkę – to był zarazem piękny, ale i trudny czas: spowiedzi, katecheza w szkole, Msze, normalne obowiązki parafialne. Kiedy wracałem ze szkoły, padałem na łóżko i zasypiałem. Po 2-letnim pobycie muszę przyznać, że przywiązałem się do pierwszej parafii na tyle, że kiedy wyjeżdżałem, płakałem w pociągu. Na peronie młodzież, która mnie żegnała, zaczęła tak piszczeć i krzyczeć, że pociąg się zatrzymał. Potem ktoś napisał: „Bracie, to była najpiękniejsza lekcja, jakiej nam udzieliłeś, kiedy zobaczyliśmy cię, że płaczesz”.

Walka
Czy życie, które prowadzę, jest moim pomysłem, czy to pomysł Pana Boga na mnie? Taki dylemat towarzyszył mi przed złożeniem ślubów wieczystych. Szukałem odpowiedzi. W seminarium zakochałem się. To skomplikowało sprawę, ale paradoksalnie pomogło mi podjąć decyzję. Odkrywałem, że Bóg chce mnie mieć wyłącznie dla siebie. Dużo się wtedy modliłem, pytałem Boga, co robić. Przyszła odpowiedź w modlitwie. Kiedyś na adoracji prosiłem Boga, aby mi powiedział, co mam czynić: i wtedy usłyszałem: „Chcę, abyś był dla mnie”. Nie pamiętam tego fragmentu Pisma Świętego, który wtedy otworzyłem, ale sens był właśnie taki. Nie miałem wątpliwości, że tu, w zakonie, jest moje miejsce. Być w zakonie to wielka łaska, na którą nie zasługuję. Nieraz zastanawiam się, jakie mam pragnienia i co chciałbym jeszcze – tak po ludzku – zrobić. Przychodzi mi wtedy na myśl wychowanie dziecka, tak aby kochało Boga, by na pierwszym miejscu w życiu tego dziecka był On, a nie pieniądze, dom czy wykształcenie. Z tym się zmagam. Można powiedzieć, że ksiądz realizuje takie pragnienie na przykład duchowo, prowadząc grupę dzieci przy parafii. Ale wychowanie to długi proces, a my zmieniamy co parę lat placówki. To moje ciche ludzkie pragnienie daje mi jednocześnie siły, by w całości oddawać się ludziom i walczyć o każdego człowieka, do końca, by pokochał Boga.

Czadowy brat
Choć częściej bywam na krakowskim Rynku niż w Afryce, moje serce jest w Czadzie. Mówią o mnie „czadowy brat”. Co robi „czadowy brat”, kiedy wstaje? Zaraz po modlitwie (godz. 6.30), otwiera skrzynkę mejlową! Dlaczego? Żeby nie wypaść z sieci. Na Facebooku mam już prawie 1000 znajomych! Na swoim profilu umieszczam zdjęcia ze spotkań i akcji. Po co? Żeby nie zamykać życia zakonnego w murach klasztoru, żeby ludzie wiedzieli, co robię – jeżdżę na rolkach, chodzę w góry i czasem wypiję z przyjaciółmi lampkę wina. Przez Facebooka „łapię” też wolontariuszy do naszych akcji albo zbieram pieniądze na pomoc dzieciom w Afryce. Rozkręciliśmy tak stronę czadowatablica.pl. Rzuciłem w sieci hasło: kto wpłaci 30 zł na „S.O.S. dla Afryki” dostanie mejlem zdjęcie swojego nazwiska umieszczonego na tablicy w Czadzie. W ciągu miesiąca zebraliśmy ponad 120 tys. złotych. Wybudowaliśmy szkołę. Na czadowatablica.pl wpłynęła również suma od dyrektora targów ślubnych w Polsce. Nawiązaliśmy kontakt i tak narodziła się idea „czadowej pary”. „Zamiast kwiatów, szkoła w Czadzie” – hasło akcji. Chodzi o to, żeby przekonać młode pary, by ich goście pieniądze na kwiaty wrzucili do puszki „S.O.S. dla Afryki”. Jeżdżę więc na targi ślubne: blichtr, stroje, limuzyny, wykwintne dekoracje. Gość w habicie z grupą w czerwonych T-shirtach „S.O.S. dla Afryki” jest tam zjawiskiem. I to działa, bo złapaliśmy już 70 par! Ostatnio zdarzyło mi się, że ktoś na Facebooku poprosił mnie o 150 zł na wózek inwalidzki. W sieci łatwiej niż kiedy trzeba przyjść do klasztoru. Bywa, że ludzie umawiają się na spowiedź i wtedy do mnie przychodzą.

Opatrzność
Ostatnie moje urodziny spędziłem w schronisku dla bezdomnych. Był pasztet, chleb i ciepła herbata. Świetnie. Było nas trzech braci, szaleńcy! Wyjechaliśmy – jak co roku – na stopa w Polskę, by ewangelizować kierowców. Śpimy wtedy w schroniskach dla bezdomnych i tam, gdzie postawi nas Opatrzność. Nie zabieramy komórek, pieniędzy, jedzenia, niczego. W urodziny, pamiętam, wyspowiadałem kilku bezdomnych. Jeden z nich poprosił mnie o różaniec, który nosiłem na palcu. Dałem, pod warunkiem, że codziennie będzie się modlił za mnie. Pewnej nocy stanęliśmy przed wysokim budynkiem, a bracia: „Benek, patrz, ile tu mieszkań, a ty się martwisz, gdzie będziemy spać”! Otwarło nam, pod szóstym dzwonkiem, ubogie małżeństwo. Dziś nie jest łatwo wpuścić do domu trzech facetów w habitach o godz. 21.00. Było to dla mnie silne doświadczenie: biedni przyjmowali, bogaci nie. Po co to wszystko? Bo potrzebuję czasem takich momentów, by doświadczyć i przekonać się, że Bóg naprawdę nas bardzo kocha.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.