S. Anuarita Tutka: Jedno dobro wydobywa drugie. Z kolejnych i kolejnych ludzi

30.11.2023 00:00 GN 48/2023

publikacja 30.11.2023 00:00

Marzy mi się świat, w którym wszyscy będą dostrzegać w niepełno-sprawnych po prostu zwykłych ludzi. Pełnoprawnych, z potrzebami, talentami, charakterami – mówi s. Anuarita Tutka, dyrektorka Ośrodka Rewalidacyjno-Wychowawczego w Puławach.

Siostra Anuarita  Ewa Tutka ze Zgromadzenia Benedyktynek Misjonarek jest dyrektorem Ośrodka Rewalidacyjno-Wychowawczego i wiceprezesem Fundacji Benedyktyński Zakątek w Puławach.  Organizuje akcje charytatywne, jak Anioł Dobroci czy Niebieski Bieg z Aniołem. 27 listopada została odznaczona złotym krzyżem zasługi. Jest też laureatką Nagrody Prezydenta RP „Ku dobru wspólnemu”. Siostra Anuarita Ewa Tutka ze Zgromadzenia Benedyktynek Misjonarek jest dyrektorem Ośrodka Rewalidacyjno-Wychowawczego i wiceprezesem Fundacji Benedyktyński Zakątek w Puławach. Organizuje akcje charytatywne, jak Anioł Dobroci czy Niebieski Bieg z Aniołem. 27 listopada została odznaczona złotym krzyżem zasługi. Jest też laureatką Nagrody Prezydenta RP „Ku dobru wspólnemu”.
agata puścikowska /foto gość

Agata Puścikowska: Skąd pochodzisz?

S. Anuarita Tutka:
Z Biłgoraja. Rodzina wielodzietna, robotnicza. Ja najmłodsza – wyczekana, kochana córka. W Biłgoraju była pierwsza w Polsce wioska dziecięca. Co musiało na mnie wywrzeć wpływ, bo od młodości chciałam pracować z dziećmi pozbawionymi dobrej opieki. Chciałam w przyszłości pracować w domu dziecka. Wybrałam studia z pedagogiki opiekuńczo-wychowawczej. Ale jednocześnie myślałam o życiu zakonnym. I chciałam więcej, mocniej i lepiej. Ale nie dla siebie – dla innych. W Biłgoraju były misjonarki benedyktynki. Znałam je, jeździłam na oazy, rekolekcje.

I chciałaś do nich dołączyć?

Właśnie nie. Buntownicza natura zdecydowała, że postanowiłam szczęścia szukać gdzieś indziej. Pojechałam więc na rekolekcje do innego zgromadzenia, chyba żeby się przekonać, że to „inne” to… nieporozumienie. Dałam sobie chwilowo z zakonem spokój. Najpierw studia. Jednak po roku na uczelni powołanie nie dało o sobie zapomnieć. Jednocześnie – za radą bardzo fajnej znajomej – wciąż modliłam się do Ducha Świętego o rozeznanie powołania, o światło. Przechodziłam różne zawirowania, ale się modliłam. I gdy w końcu dotarłam do „moich” sióstr w Lublinie, wyrzuciłam jednym tchem, że chcę pracować z dziećmi, że myślę o zakonie, ale chcę też skończyć studia. Tylko jak to połączyć? Siostra przełożona spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i mówi: „To jest niesamowite. Kilka dni temu była u nas matka generalna. Rozmawiałyśmy, że dobrze by było wrócić do korzeni. A nasze korzenie to praca w domach dziecka, z sierotami. I jeśli tylko przyjdą młode dziewczyny, chętne, by się tego podjąć, wrócimy do takiej pracy”. To była akurat niedziela Zesłania Ducha Świętego. Przypadków nie ma. Wstąpiłam do Zgromadzenia Sióstr Benedyktynek Misjonarek, które w charyzmacie mają pracę z dziećmi wykluczonymi, skończyłam studia na UMCS. Pracę magisterską pisałam o naszym domu dziecka, założonym przez matkę Klarę Szczęsną w Łucku na Wołyniu. Proponowano mi pozostanie na uczelni, doktorat. Ale wybrałam, i do dziś nie żałuję, od razu pracę wychowawczą, praktykę.

A imię? Dość oryginalne, nawet jak na zakonnicę…

Od bł. Annuarity – Kongijki, siostry ze zgromadzenia Najświętszej Rodziny. Była odważna, bezkompromisowa, pracowała i żyła „na poważnie”, nie zadowalały jej połowiczne rozwiązania. Była twarda i konkretna, a jej imię oznacza „tę, która śmieje się z wojny”. Interpretuję to metaforycznie – jako zachętę, wskazówkę życiową, że mimo trudów, zawirowań trzeba walczyć po swojemu, iść do przodu. Bóg pomaga w każdej dobrej walce.

Gdzie najpierw pracowałaś?

W Puławach, w Specjalnym Ośrodku Wychowawczym im. s. Klary Staszczak OSB. To było takie moje miejsce, do którego się przywiązałam, które pokochałam. I co? I gdy już było „moje”, zostałam przeniesiona. Bóg lubi takie niespodzianki robić: zmieniać w życiu coś niespodziewanie. Bywa, że najpierw nam się to nie podoba, a potem okazuje się ważne, dobre i kształtujące. Pracowałam potem m.in. w Chełmie – prowadziłam dom pielgrzyma. Następnie zostałam skierowana do Ełku, do naszej szkoły specjalnej, wówczas rozpoczynającej działalność. Początki znów były trudne, bo pierwszy raz pracowałam z dziećmi i młodymi głęboko upośledzonymi. Musiałam przekroczyć jakieś swoje bariery, lęki. Najpierw nie umiałam się z nimi porozumiewać. Po dwóch, trzech miesiącach jednak dotarło do mnie, że to moje miejsce. Skoro Bóg mnie tu postawił, to po coś. Z dzieciakami się pokochaliśmy. Zrozumieliśmy. A mnie udało się stworzyć podstawy funkcjonowania ośrodka. Zaakceptowałam tamtą pracę, w której też uczyłam się zarządzać praktykantami i stażystami. Ważne doświadczenie. Potem pracowałam też w ośrodkach doskonalenia nauczycieli i nawet w seminarium z klerykami. Prowadziłam zajęcia z edukacji specjalnej, z przygotowania do sakramentów dzieci o specjalnych potrzebach.

Podobno kiepsko to działa w parafiach…

Kiepsko. Nawet tam, gdzie uczy się księży pewnych zachowań i zasad, te zasady w dużej mierze pozostają suchą teorią. Większość nigdy nie pracowała z dziećmi niepełnosprawnymi, stąd problemy. Natomiast moi studenci wydawali się chętni i świadomi. Cieszyli się z tych zajęć, wiedzieli, czego chcą. Mam nadzieję, że coś więcej w nich zostało, że w swoich miejscach pracy potrafią pracować z dziećmi niepełnosprawnymi.

Potem wróciłaś do Puław…

Tak. Najpierw pracowałam w szkole przysposabiającej do pracy. Wypracowaliśmy model (oparty na razie o projekty) wspierania osób powyżej 25. roku życia. Według istniejącego prawa takie osoby wychodzą poza system. I wszystko, czego się latami nauczyły, często tracą, zapominają, siedząc w domu przed telewizorem. Dlatego walczymy, by mogły nadal do nas przychodzić, rozwijać się, uczyć. Natomiast pięć lat temu zostałam dyrektorką Ośrodka Rewalidacyjno-Wychowawczego. To było bardzo trudne: wszystko zaczynać od początku, tworzyć od podstaw. Mieliśmy najpierw troje dzieci z zupełnie różnymi potrzebami i problemami. I miałam dla nich jedno pomieszczenie. Przeżywałam to wszystko mocno. Ale też działaliśmy ostro, trochę „śmiejąc się z tej wojenki”, którą trzeba było dla dzieci stoczyć. Po pięciu latach mamy w centrum blisko 50 podopiecznych w różnym wieku i z bardzo różnymi potrzebami, prawie tyle samo świetnej kadry, specjalistów z różnych dziedzin, którzy prowadzą aż jedenaście grup wychowawczych. Przychodzą do nas dzieci już 2,5-letnie na wczesne wspomaganie rozwoju, a zostają na całe lata. Mamy na szczęście świetny zespół. Większość to osoby świeckie, z którymi działamy ramię w ramię.

Łatwo zarazić pasją pracy pracowników?

Pewnie zależy gdzie i kogo. My mamy sporo szczęścia, bo pracują z nami osoby zaangażowane, chętne, twórcze. To oczywiście dość specyficzna sytuacja, gdy szefową instytucji jest zakonnica, a zarządza osobami świeckimi. Ale mamy też na czele fundacji panią Angelikę, która działa i jest aktywna, świetnie się sprawdza. Jest też jasne, że każdy pracownik ma inne zasoby i aspiracje, ale moją rolą jest nie tylko wymagać, ale i wspierać, zachęcać do rozwoju osobistego i zawodowego. I tworzyć taką atmosferę, by się po prostu czuło, że działamy tu razem, wspólnie. By się chciało chcieć. Tylko wspólna praca na tym polu ma sens.

Ostatnio instytucje kościelne, zgromadzenia zakonne nie mają dobrej prasy. Rodzice się nie boją o dzieci?

Zgłoszeń mamy coraz więcej. Proszą o kolejne przyjęcia i głowię się ostatnio, jak poszerzyć nasze ściany. Z gumy nie są. My się nie reklamujemy, a mimo to rodzice powierzają nam swoje dzieci. Może więc nie tyle „dobra lub zła prasa” się liczy, lecz prawda o naszym funkcjonowaniu, którą przekazują sobie mieszkańcy Puław i okolic. Zresztą rodzice naszych dzieci są ogromnie dla nas ważni. Nie da się dobrze pracować z dziećmi bez kontaktu i integracji z rodzicami, ich wsparcia. Jak się nie zna rodziców i ich potrzeb, to i z dziećmi będzie trudno. W centrum rodzice mają grupę wsparcia, warsztaty, są też objęci pomocą psychologiczną. To ważne, że mają miejsce, w którym się dzielą problemami, trudnościami. Rodzice dzieci z niepełnosprawnościami często pozostają zupełnie bez wsparcia, całą energię wkładają w pomoc dziecku, a o sobie zapominają. Z kiepskim skutkiem. Dlatego staramy się do tego nie dopuścić.

Mówisz, że nie potrzebujesz reklamy. Ale jednak trochę tak…

Ja nie potrzebuję. Ale faktycznie warto mówić o tym, co robimy. Bo to ma wymierny skutek: można lepiej pomagać dzieciom i można pozytywnie oddziaływać na społeczeństwo, czyli edukować. Marzy mi się świat, w którym niepełnosprawność nie będzie budzić lęku, a dzieciaki będą traktowane po prostu zwyczajnie. Ale żeby to zmienić – trzeba pokazywać ich świat, ich przestrzeń. Czyli pokazywać… prawdę. Żeby natomiast zapewnić im najlepsze warunki rozwoju, potrzebne są sprzęty, infrastruktura etc. Dlatego musiałam się przełamać i zacząć – na własnych warunkach – mówić o naszej pracy. Wiem, że warto pokazywać dobro, które u nas się dzieje. Założyłyśmy Fundację Benedyktyński Zakątek i dzięki temu powstał m.in. piękny plac zabaw, ogród sensoryczny, boisko. Tu chcę podziękować i czytelnikom „Gościa Niedzielnego”, którzy nas wspierali. To jest trochę tak, że jeśli robi się dobro, ale i pokazuje je światu, nie trzyma się go pod korcem, to jedno dobro wydobywa drugie. Z kolejnych i kolejnych ludzi.

Współczesne zakonnice muszą wchodzić w media?

Te, które pracują w dziełach miłosierdzia, moim zdaniem nie mają wyboru. Żyjemy w czasach, gdy pewna rozpoznawalność łączy się z pozyskiwaniem dodatkowych funduszy. Nie wystarczy, że będziemy robić potrzebne, dobre rzeczy, a wie o tym garstka. Jeśli szerzej o tym nie opowiemy, to jest to jednak jakieś zaniedbanie. Pokora źle rozumiana to taka, gdy wszelkie próby pozytywnego oddziaływania na świat zewnętrzny uważam za niemoralne, za zwykły „autolans”. To w ogóle nie tak! Zakonnica chodzi w habicie. Nie musi gadać o Panu Bogu, by ewangelizować przykładem, działaniem, byciem. Jeśli ludzie nas widzą, to już dużo. Jest to szczególnie ważne w czasach kryzysu Kościoła. A Kościół to również my, kobiety w habitach.

Które coraz częściej przekraczają tradycyjne rozumienie „bycia zakonnicą”…

Sama musiałam wiele w sobie zmienić w sensie mentalnym, ale i czysto technicznym. Musiałam nauczyć się np. podstaw fundrisingu, rozwiązań technicznych, internetowych, które de facto usprawniają naszą pracę. Dlaczego? Bo wszystko powoduje, że możemy nie tylko zapewnić naszym podopiecznym więcej, ale i po prostu tworzyć dla nich przyjazną przestrzeń w społeczeństwie. Chcemy nie tyle „jednorazowo” wspierać konkretną rodzinę, ile współtworzyć społeczeństwo wolne od uprzedzeń, niewykluczające osób niepełnosprawnych. I do tego też są potrzebne dobre media. Najważniejsza rzecz, którą staramy się robić, to zmiana mentalności ludzi „pełnosprawnych”. Chciałabym, by widzieli w naszych niepełnosprawnych dzieciakach po prostu ludzi. Pełnoprawnych, z potrzebami, talentami, charakterami.

To, co robicie od prawie dwóch lat, to wsparcie dzieci i rodzin z Ukrainy. I tutaj (metaforycznie) z wojny się nie śmiejesz…

Oj, nie. Bywa, że płaczę razem z nimi. Wspieramy wszechstronnie nasze domy dziecka na Ukrainie. Czuwamy, by najmłodszym niczego nie brakowało. Początek wojny zresztą spędziły u nas, potem ich opiekunki postanowiły o powrocie. Ale też opiekujemy się rodzinami ukraińskimi, które uciekły z rejonu walk z dziećmi niepełnosprawnymi. Chcemy dawać im raczej wędkę niż rybę, pokazywać, że mają prawa, ale i obowiązki. I tak prowadzić, by samodzielnie sobie u nas radziły. Wspieramy te rodziny psychologicznie, załatwiamy leczenie i konsultacje. To są straszne historie i dramaty ludzkie: wyobraź sobie chłopca ze sprzężonymi niepełnosprawnościami, głębokim autyzmem, który ucieka z bombardowanego Mikołajewa. Dojeżdża z rodzicami do niby to bezpiecznego Lwowa, i na dworcu znów trafiają na bombardowanie. Chłopiec jest nadal w głębokiej traumie. Ale i jego mama z trudem wchodzi do polskich pociągów, bo lęku nie da się ot tak wyzbyć. A takich rodzin mamy więcej…

Ostatnio jesteś obsypywana nagrodami. Zakonna duma rozpiera czy pokora nie pozwala spać spokojnie?

Spokojnie! Te nagrody, z których się cieszę, są tak naprawdę dla nas wszystkich, dla osób w ośrodku pracujących dla dzieci. A sodówka nie ma mi jak uderzyć do głowy, bo mam na niej welon, który mi przypomina, kim jestem, i dla Kogo pracuję. Najpierw dla Pana Boga, potem dla Jego dzieci. A gdyby jednak sodówka się przez ten welon przebiła, to On znajdzie mi szybko kolejne zadania i sprowadzi na ziemię.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.