W skalnej rozpadlinie. O. Kocańda o tym, jak hulaka i utracjusz stał się św. Franciszkiem

GN 48/2023

publikacja 30.11.2023 00:00

O tym, jak długą drogę przebył ten, „który chciał wiele znaczyć”, do stwierdzenia „nie znaczę nic”, mówi o. Bogdan Kocańda.

o. Bogdan Kocańda ur. w 1968 roku. W 1990 roku wstąpił do Zakonu Braci Mniejszych Konwentualnych prowincji św. Antoniego i bł. Jakuba Strzemię w Krakowie. W roku 2004 obronił rozprawę doktorską. Prezes zarządu fundacji Rodzina w Służbie Człowieka, ceniony rekolekcjonista. Autor wielu publikacji, w tym książki „Patrząc w kierunku krzyża z San Damiano”. Mieszka w Rychwałdzie. o. Bogdan Kocańda ur. w 1968 roku. W 1990 roku wstąpił do Zakonu Braci Mniejszych Konwentualnych prowincji św. Antoniego i bł. Jakuba Strzemię w Krakowie. W roku 2004 obronił rozprawę doktorską. Prezes zarządu fundacji Rodzina w Służbie Człowieka, ceniony rekolekcjonista. Autor wielu publikacji, w tym książki „Patrząc w kierunku krzyża z San Damiano”. Mieszka w Rychwałdzie.
henryk przondziono /foto gość

Marcin Jakimowicz: Marzył o tym, by zostać rycerzem, zaczytywał się w legendach arturiańskich, a choroba pokrzyżowała mu plany. To błogosławione przekleństwo?

O. Bogdan Kocańda:
Oczywiście! Choć na początku burzymy się i nie zgadzamy się na takie doświadczenia, po latach widzimy w nich działanie Opatrzności. Bo Pan Bóg każdego z nas sobie wymarzył i pragnie, by to marzenie było realizowane, spełnione. On widzi dalej, głębiej, w Jego zamyśle jest droga, cel, przeznaczenie, których my początkowo nie zauważamy. Patrzę na młodziutkiego Franciszka i widzę człowieka, który jest duszą towarzystwa, lekkoducha zanurzonego po uszy w zabawie. Miał pieniądze, więc wszystko kręciło się wokół niego i robił wszystko, by coś znaczyć, by mieć znaczenie. Właśnie takiego znał go Asyż. Bóg wkładał w jego serce marzenia, pragnienia, tęsknoty, a Franciszek szedł za nimi. Chciał być wielki, starał się wybić. Został rycerzem, bo rycerz był bohaterem. Franciszek nie wiedział jeszcze o tym, że Bóg przez jego naturalne pragnienia przygotowywał go do tego, by został bohaterem tysięcy braci i sióstr.

Współczesne pokolenie nie czyta książek, lecz ich streszczenia, i najczęściej słyszy narrację, że hulaka z Asyżu nagle usłyszał głos w kościółku San Damiano i przeżył nawrócenie. A przecież był to długi proces! Bardzo dotknęły mnie słowa, że wielokrotnie modlił się w tym kościółku…

Jego nawrócenie było długim procesem, a nie jednorazowym wydarzeniem. Przed San Damiano było Spoleto, czyli realne, niemal namacalne doświadczenie Ducha Świętego, który nakazał mu wracać z drogi rycerskiej.

To był sen? Tak czasem czytamy w biografiach…

 

Raczej rodzaj wizji. Franciszek jechał konno i usłyszał wyraźny głos: „Wracaj! To nie twoje”. Opierał się, próbował jeszcze raz ruszyć na wojnę Asyżu z Perugią, ale został aresztowany. Myślę, że ten więzienny okres był kluczowy… Franciszek dostrzegł, że wszelkie jego marzenia, które do tej pory za wszelką cenę realizował, są płonne, ulotne, nic nieznaczące. Wracał do domu wykupiony przez ojca i przemierzając kilometrami Umbrię, zadał sobie jedno pytanie: „A co w zamian?”. To jest proces! To nie jest jednorazowe wydarzenie. Jasne, są punkty zwrotne, takie jak głos, który słyszał z krzyża, wcześniejsze doświadczenie w Spoleto czy ucałowanie trędowatego, ale to wszystko dzieje się w drodze.

 

Dlaczego wybrał maluteńki kościół w San Damiano, a nie okazałą katedrę San Rufino w Asyżu?

 

Bo wędrując po Umbrii, trafił na ruiny. Jak wiele mówi to o psychicznej kondycji, w jakiej się znajdował! Dziś być może zdiagnozowalibyśmy u niego depresję. Był to czas, gdy Franciszek błąkał się po omacku, w ogromnych ciemnościach. Uratował go głos płynący z krzyża: „Idź. Odbuduj mój Kościół”. Bardzo ważne jest to, co wcześniej powiedziałeś, że on często przebywał w tym kościele. Mam wrażenie, że Bóg uszanował tę jego wierność i odpowiedział na nią.

 

Nie ma drogi na skróty?

 

W życiu duchowym nie ma żadnych skrótów. Jest tylko długi dystans. Na drodze duchowej nie da się przeskoczyć pewnych etapów. Nie możesz tuż po nawróceniu zostać od razu uczniem Chrystusa. Musisz przejść przez przebaczenie sobie samemu, odkrywanie tego, że Bóg kocha mimo twej niewierności, działa przez relacje, przez wspólnotę… Doskonale widać to po formacji apostołów.

 

„Idź i odbuduj mój Kościół”. Franciszek potraktował te słowa bardzo dosłownie?

 

On wszystko traktował dosłownie. To dlatego bracia mieli z nim takie problemy. (śmiech) Gdy czytał Ewangelię, chciał być radykalny, ubogi, ogołocony…

 

Tuż po nawróceniu pisał o sobie: simplex et idiota.

 

Prosty i niewykształcony. Był jednoznaczny i dzięki temu wiarygodny. To nie był kolejny wizjoner, marzyciel, ideolog, reformator…

 

Ledwie wyszedł z więzienia, a trafił do niego po raz drugi. Tym razem… wsadzony przez ojca.

 

Był przetrzymywany w piwnicy, uwolniła go matka. Uciekł i ukrył się w jamie. Miał do niej dostęp jedynie ktoś, kto przynosił mu pożywienie. To w tej jamie, jak wspomina Tomasz z Celano, dokonała się metamorfoza.

 

Przeżył Ojciec doświadczenie „trzęsienia ziemi”, tąpnięcia, „więzienia”, za które dzisiaj dziękuje?

 

Tak. Były nim słowa: „Ty chamie!”. Miałem 21 lat i wraz ze wspólnotą Wiara i Światło przygotowywaliśmy w moim mieszkaniu kasetę z nagraniem o życiu jednego z członków naszej grupy, który obchodził osiemnastkę. Chcieliśmy zrobić to na luzie, na wesoło. I wówczas przyszła Mariola – niepełnosprawna, niedowidząca dziewczyna z niedowładem prawej ręki i nogi. Moi przyjaciele podpowiedzieli, by delikatnie ją wyprosić, bo może zepsuć nam całą niespodziankę i wygadać się przed innymi… Starałem się to zrobić najdelikatniej, jak potrafiłem, ale ona i tak wyczuła naszą niechęć i na odchodne, w drzwiach, rzuciła: „Ty chamie!”. Zeszła na dół z drugiego piętra. Kolejnego dnia, gdy jechała na inne osiedle (być może do spowiedzi?), została potrącona przez samochód. Walczyła o życie, ale zmarła… Zostawiła mnie ze słowami: „Ty chamie!”. Rezonowały we mnie przez lata. Dopiero na trzecim roku seminarium przeżyłem wewnętrzne uzdrowienie. Ale to te ostre słowa postawiły mnie do pionu, były punktem zwrotnym. Zostawiłem wszystko: dom, dobrą pracę (byłem górnikiem-elektrykiem), przyjaciół i zapukałem do franciszkanów. Początkowo jednak uciekałem od tych słów.

 

To przecież całkowicie normalne! Franciszek, widząc trędowatego, też zaczął zwiewać. Dopiero później przystanął i powrócił, by go odszukać…

 

Uciekał, bo się bał, i było to zrozumiałe. Wracając do tego człowieka, przekroczył samego siebie.

 

Czyli zrobił to, o czym mówi dzisiejsza współczesna psychologia – podjęcie działania, „krok wiary” zmienia nasze myślenie.

 

Odszedł z domu, z miasta, które tak kochał, by wracać do niego jedynie po to, by żebrać. Bardzo upokarzające doświadczenie. Ruszył do tych, których wcześniej się panicznie bał – do trędowatych, odepchniętych, odrzuconych. Nie tolerował półśrodków. Jeśli się bawił, to na całego, jeśli wchodził w radykalizm Ewangelii, zanurzał się w niej cały. Nie był marzycielem, ale człowiekiem konkretu. Usłyszał: „odbuduj”, więc zaczął odbudowywać Porcjunkulę i inne kościółki. Początkowo był w tym sam, ale stopniowo Bóg podsyłał mu towarzyszy.

 

Skończyło się na tysiącach braci…

 

A co im obiecywał? Nic! Co więcej, nie chciał zakładać zakonu. Mówił jedynie: „Pan dał mi braci”. Nigdy nie przyjął święceń kapłańskich, bo miał doświadczenie wszechmocy Najwyższego Kapłana – Jezusa Chrystusa, a prostota i radość ewangeliczna, jakie w sobie odkrywał, nie pozwalały mu stanąć z Nim na równi. Bardzo wiele wody upłynęło od chwili, gdy „chciał coś znaczyć”, do odkrycia: „nie znaczę nic – jestem największym grzesznikiem”! To doświadczenie opuszczenia ojca i Asyżu oraz życie wśród trędowatych doprowadziły go do tego ewangelicznego ogołocenia.

 

A my dziękujemy, że „ojciec rekolekcjonista nas duchowo ubogacił”. A przecież doskonale wiemy, że błogosławieni są ubodzy w duchu…

 

Kolekcjonujemy uczynki, cnoty, pielęgnujemy zasady, wartości, a Franciszek wykonał odwrotny ruch – powiedział: „oddaję”. Nie zdobywam, nie ubogacam się, rozdaję… I to według mnie jest kwintesencją świętości. „Chrystus nie jest dla mnie, a ja nie jestem dla siebie. Jesteśmy dla innych” – to było jego odkrycie, które dało mu ogromną wewnętrzną wolność.

 

Uczniowie widzieli, jak wymykał się, by rozmawiać nocami z Ojcem. Musieli z zazdrością szeptać: „Jaką oni mają relację!”.

 

Towarzyszył mu jego socjusz, brat Leon. Był dyskretny, stał zawsze obok, nieopodal, by nie zakłócać modlitwy Franciszka. A ten bardzo kochał modlić się w rozpadlinach skalnych i jamach. Znajdziemy je do dzisiaj w całej Umbrii. Pojedziesz na Alwernię – zobaczysz jaskinię, w której się modlił. Zejdziesz na dół po schodkach w Greccio – znajdziesz skalę, w której spędzał godziny na modlitwie, ruszysz do Carceri – ujrzysz skalną pustelnię. Bardzo symboliczna jest ta modlitwa w rozpadlinie skały… Przywodzi mi na myśl tekst Księgi Powtórzonego Prawa: „Utył Jeszurun i wierzga – grubyś, tłusty, otyły. Boga, Stwórcę swego, porzucił, zelżył Skałę, swoje ocalenie”. Franciszek wchodzi w skałę, ruinę, pęknięcie, by spotkać tam Najwyższego.

 

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.