Abp Adrian Galbas dla „Gościa Niedzielnego” o Synodzie: Wystraszeni mogą się uspokoić

GN 45/2023

publikacja 09.11.2023 00:00

O swoim doświadczeniu spotkania synodalnego w Rzymie mówi jego uczestnik, abp Adrian Galbas.

Abp Adrian Galbas dla „Gościa Niedzielnego” o Synodzie: Wystraszeni mogą się uspokoić ANGELO CARCONI /epa/pap

Franciszek Kucharczak: Skończyła się pierwsza część rzymskiego etapu Synodu o synodalności. Jego członkowie, w tym Ksiądz Arcybiskup, siedzieli w auli przy okrągłych stołach. W dokumencie podsumowującym przeczytałem, że było to nawiązanie do biblijnego obrazu uczty weselnej. Było się z czego weselić?

Abp Adrian Galbas:
To porównanie do godów Baranka jest chyba przesadzone, ale uczciwe pogadanie, także o trudnych sprawach, zawsze jest czymś pożytecznym i wzbogacającym. Stoliki stolikami, ale ważniejsze, że nie było w tym nerwowej szarpaniny, jakiegoś przepychania swoich poglądów czy stanowisk. Była bardzo spokojna rozmowa, w której duże znaczenie miało świadectwo swojego przeżywania Kościoła. Było to przeplatane dużą dawką wspólnej modlitwy i zachętą do osobistej refleksji. Wszystko to razem sprawiło, że spotkanie w Rzymie było dużo spokojniejsze niż to kontynentalne w Pradze. Tam raczej dominowała chęć przewalczenia swojego stanowiska – przynajmniej takie miałem wrażenie.

Może pomogła w tym formuła, w jakiej się odbywało spotkanie rzymskie? Bo na przykład nie było możliwości prowadzenia polemik.

O tym, jak to będzie wyglądało, zostaliśmy poinformowani dopiero w dniu rozpoczęcia spotkania. Chyba było to spore zaskoczenie dla tych, którzy przyjechali z przygotowanym stanowiskiem i zamiarem, żeby innych przekonać. Tu raczej nie było możliwości prowadzenia bujnych polemik. Nie było też wielkich awantur…

Czy spokojowi służyło też to, że nie zostali tam dopuszczeni dziennikarze? Niektórzy podejrzewali, że to z chęci ukrycia prawdy.

Nie każda dyskusja musi być publiczna. Na posiedzenia rządu też nie są wpuszczani dziennikarze. Papież na początku powiedział: „Dziennikarze robią dobrą robotę. Nie lekceważymy ich oraz ich pracy, ale teraz dajmy światu przede wszystkim jeden komunikat: że Kościół się tutaj, na tym synodzie, trochę zatrzymał, przede wszystkim po to, żeby posłuchać”. I zachęcił nas, żebyśmy nie biegali od redakcji do redakcji i od studia do studia, tylko skupili się na tym, co się dzieje na synodzie. Opinia, że tu przy czymś majstrujemy, czymś manipulujemy i dlatego nie można tego powiedzieć publicznie, jest kompletnie nieprawdziwa.

A o czym właściwie rozmawialiście przy tych stołach?

Tematem było Instrumentum laboris, które ma cztery części, i to one były omawiane podczas kolejnych synodalnych dni. Nie były to dyskusje zupełnie swobodne. Przy każdym stoliku był prowadzący, człowiek dobrze przygotowany. Była też jasno określona struktura takiej rozmowy – każdy uczestnik miał cztery minuty na to, by się wypowiedzieć. Później była chwila na refleksję osobistą, a potem, w następnym kółku, można było już tylko podzielić się tym, co z usłyszanych przed chwilą wypowiedzi najbardziej mnie dotknęło. Przy stoliku był jeszcze sekretarz, który próbował to zsyntetyzować, żeby potem przekazać głos całej grupy, tak zbudowany, by każdy z uczestników mógł powiedzieć: „Tak, ja się w tym odnajduję, to jest moje”. Potem trzeba było nad tym zagłosować. W końcu było to przedstawiane na forum jako owoc pracy konkretnego „stolika”. Można było też posłuchać tego, co powiedzieli w innych grupach. Twierdzenia, że wszystko było już przed synodem napisane i że to spotkanie to jakiś parawan, a uczestnicy to marionetki, które mają tylko bezmyślnie podnieść ręce, są idiotyczne. Wszystko tworzyło się na bieżąco, żadnych uprzedzających działań nie było.

Czyli także 40-stronicowe sprawozdanie podsumowujące oddaje to, co Ksiądz Arcybiskup tam widział i słyszał?

Tak, ten dokument dość dobrze oddaje to, co się działo na sali. Był pisany na bieżąco. W trakcie spotkania została wyłoniona komisja do jego redakcji, która spotykała się dniami i nocami. Założenie było takie, by każdy mógł w tym dokumencie odnaleźć swoje myśli. Przy tylu tak różnych uczestnikach było to zadanie dość karkołomne, ale jak widać po wynikach głosowania, zasadniczo się udało. Dokument jest długi i wielowątkowy, to jest jego główny mankament. W wielu sformułowaniach, choć ich treść jest podobna do tych z wcześniejszych dokumentów synodalnych, jest dość delikatny. Być może dlatego krytycy synodu też są teraz jakby cichsi.

A właśnie – wracając do metafory wesela: w trakcie trwania spotkania w Rzymie i przed nim podnosiły się głosy, że to nie wesele, tylko stypa po Kościele. Niektórzy zaangażowani katolicy wyrażali niepokój, że Kościół zmierza ku zaprzeczeniu własnej doktryny przez wprowadzenie święceń kobiet czy błogosławienie jednopłciowych par. Czy przebieg synodu w jakikolwiek sposób uprawnia do takich obaw?

Rozumiem te głosy. Jeżeli synod zachęca do wysłuchania wszystkich, to trzeba wysłuchać również takich opinii. One są o tyle uprawnione, że idea tego synodu została ogłoszona dość nagle i w dosyć zaskakujący sposób, a wiadomo, że gdy jesteśmy czymś zaskakiwani i tego do końca nie rozumiemy, a dodatkowo – nie będąc najlepiej nastawieni – przypuszczamy, że jest w tym jakieś drugie dno. Niedostatecznie zostało też wyjaśnione, o co chodzi w samym temacie Synodu o synodalności, co też stało się przyczyną wątpliwości. No i wreszcie proces synodalny nieszczęśliwie zbiegł się z niemiecką Drogą Synodalną, która chce rozwiązać konkretne sprawy w dość specyficzny i natychmiastowy sposób. W związku z tym rodzi się skojarzenie, że o to samo chodzi w synodzie. A to nieprawda. Dzisiaj myślę, że byłoby lepiej, gdyby to był na przykład „synod o rozeznawaniu” czy „o sposobie prowadzenia rozmowy w Kościele”. Dotyczyłoby tego samego, ale brzmiało inaczej. Ludziom zdystansowanym wobec synodu trzeba cierpliwie to wyjaśniać, zakładając, że mają dobrą wolę. Bo bez niej byłoby to rzucanie grochem o ścianę. I synteza końcowa, i tzw. List do Ludu Bożego bardzo to akcentują. W październiku najbardziej drażliwe kwestie były podnoszone w sposób maksymalnie umiarkowany, uznane za możliwe do pogłębionego rozważenia teologicznego. Ja w każdym razie nie odczułem, że ten synod to jest jakieś wywrócenie do góry nogami całej doktryny Kościoła i wciśnięcie go w ramy świata. To jest cały czas realizacja soboru, który przypomina jasno, że Kościół ma w tym konkretnym świecie pokazywać ludziom Chrystusa i stale reflektować nad tym, jak to robić skutecznie, mając na uwadze zmieniającą się kulturę, problemy, sytuację i wrażliwość współczesnego człowieka.

Abp Gądecki po synodzie podkreślił, że nauczanie doktrynalne Kościoła musi pozostać jednorodne i nie może w jednym kraju brzmieć tak, a w innym inaczej. Czy pojawiały się tendencje zagrażające jedności doktryny?

Nie zauważyłem jakiegoś niebezpiecznego trendu. Raczej próbowano postawić pytanie, czy nie powinniśmy jednej, drugiej bądź piątej kwestii lepiej zbadać teologicznie i historycznie. Na przykład kwestię obowiązkowego celibatu kapłańskiego czy ordynacji kobiet do diakonatu. Ale te postulaty nie wynikały z zamiaru porozwalania wszystkiego, co jest, i zbudowania jakiegoś nowego Kościoła. Skądinąd określenie „Kościół synodalny” jest nieszczęśliwe, bo sugeruje, że teraz będzie jakiś nowy Kościół, inny niż ten, który mamy. Lepiej byłoby mówić o „Kościele na synodzie” czy o „procesie synodalnym w Kościele”.

Dokument mówi o pragnieniu „Kościoła, który jest bliżej ludzi, mniej biurokratyczny i bardziej relacyjny”. Myśli Ksiądz Arcybiskup, że synod przybliża realizację tego pragnienia?

Myślę, że ten proces synodalny jest okazją, żeby to wyraźnie zobaczyć. Że to rzeczywiście jest problem. Wielu ludziom Kościół kojarzy się z instytucją, z biurokracją, z centralistyczną strukturą, z korporacją czy z biznesfirmą. Wiele osób nie doświadcza Kościoła, który jest przede wszystkim komunią, wspólnotą; nie widzi Kościoła braterstwa, który jest zbudowany na takiej samej godności wszystkich, a ta wynika z takiego samego sakramentu chrztu świętego. Ten wymiar Kościoła jest przyćmiony. A kto kocha instytucję albo korporację? Wielokrotnie powtarzam, że gdyby jednym z owoców tego synodu była taka soft synodalność – miękka, codzienna, która buduje relacje, doceni spotkanie – to byłby wielki sukces tego procesu. To było bardzo widoczne w spotkaniach synodalnych na poziomie parafii. Ci ludzie najpierw podchodzili do tego nieufnie, jak pies do jeża, ale potem, gdy zobaczyli, że chodzi po prostu o spotkanie, w którym to, co mówią, jest słyszane i ważne, zmienili zdanie.

Synod to „odkrywanie ze zdumieniem, że Duch Święty wieje w sposób zawsze zaskakujący, aby podsunąć nowe drogi i języki” – mówił papież Franciszek dwa lata temu podczas Mszy inaugurującej proces synodalny. Czy w Rzymie było coś z tego? Były zaskoczenia, odkrycie nowych dróg?

Powtarzam: zaskoczył mnie spokojny przebieg spotkania w Rzymie. Jak wspomniałem, jadąc tam, miałem w pamięci doświadczenie spotkania praskiego, które było nerwowe. Obecność Kościoła z całego świata, bardzo uspokajająca obecność Kościoła afrykańskiego, azjatyckiego, a także przedstawicieli Kościołów wschodnich, nadały inny charakter temu spotkaniu. Nie zaskoczyły mnie natomiast tematy i nie mogę powiedzieć, że dowiedziałem się tam wiele nowego. Ważne było to, że wiele spośród spraw podejmowanych wcześniej lokalnie zostało teraz potwierdzonych przez całe zgromadzenie. Niektóre jednak nie…

Wspomniał Ksiądz Arcybiskup o Kościele afrykańskim czy azjatyckim. Podobno synod unaocznił fakt, że Europa nie jest już centrum chrześcijaństwa. Dało się to odczuć?

Oczywiście, choćby w liczbie uczestników. Na pewno dało się odczuć, że Kościół katolicki nie równa się Kościół w Europie. Problemy, które my mamy na szeroko rozumianym Zachodzie, są inne niż te, które są codziennością w Afryce. Patrzenie na Kościół tylko z europejskiego albo nawet z polskiego okna, a jeszcze bardziej próba ewentualnego narzucenia rozwiązań, które my uważamy za właściwe – to wszystko byłoby bezsensowe i nieskuteczne. I myślę tu bardziej o rozwiązaniach pastoralnych niż doktrynalnych.

Po raz pierwszy słyszeliśmy sformułowanie „ojcowie i matki synodu”. Jak wypadł debiut na synodzie świeckich z prawem głosu, w tym kobiet?

Tak pan mówi, jakby się spodziewał, że dadzą plamę. Nie byłem na innych synodach, nie mam porównania. Świeccy byli naturalną częścią tego zgromadzenia. Duchowni nie traktowali ich jak uczestników drugiej klasy. Przeciwnie, ich obecność bardzo rozszerzyła perspektywę, zwłaszcza że spotkania w grupach były z założenia oparte na dzieleniu się swoim doświadczeniem. Doświadczenia biskupów nie są jedynym doświadczeniem Ludu Bożego. O ile dotąd biskupi mówili o doświadczeniach świeckich jakby z drugiej ręki, tak teraz były one przekazane bezpośrednio. Poza tym wśród świeckich było wiele teolożek i teologów z różnych części świata. Były matki, żony, ojcowie, studenci, siostry zakonne. Był po prostu Kościół. To dobrze zrobiło temu spotkaniu.

Jesteśmy na półmetku etapu rzymskiego. Za rok będzie koniec – czy zanosi się na coś bardziej rewolucyjnego?

Nie wiem, co ma pan na myśli, mówiąc o czymś bardziej rewolucyjnym. Teraz będzie robota dla teologów, którzy muszą pogłębić wiele kwestii z zakresu teologii dogmatycznej, moralnej czy pastoralnej bądź prawa kanonicznego. Poza tym owoce październikowego wrócą do Kościołów lokalnych. Myślę, że tu nastąpi jakaś segregacja tematów, jakaś ich gradacja, i potem to pójdzie na przyszłoroczną sesję, która pewnie będzie dużo bardziej konkretna i prawdopodobnie krótsza. A potem dostanie to Ojciec Święty, który zrobi z tym, co będzie chciał. Albo napisze adhortację, albo nie napisze.

Czyli będzie rewolucja albo jej nie będzie?

Rewolucja to będzie, gdy się nawrócimy. Przebłysków innej za bardzo nie widzę.

Bo papież jest katolikiem.

Chyba pan w to nie wątpi? Bardzo podobało mi się to, co Ojciec Święty powiedział na Mszy podsumowującej synod, nawiązując do czytanej Ewangelii o przykazaniu miłości: „Możemy mieć różne pomysły na reformę Kościoła, ale nie zapominajmy, że jeżeli one miałyby się realizować bez adoracji, bez klęknięcia przed Tym, który jest w centrum, i bez praktycznej służby drugiemu, to te wszystkie pomysły są nic niewarte”. Ta homilia na zakończenie była jakby stemplem. Wystraszeni mogą się uspokoić – papież na pewno nie ma zamiaru wywrócić łodzi Kościoła.

„Wyłoniła się znacząca zgodność co do tego, że – po niezbędnych wyjaśnieniach – perspektywa synodalna stanowi przyszłość Kościoła” – czytamy w dokumencie. Księdzu Arcybiskupowi też się ta perspektywa wyłoniła?

Chciałbym, by po tym synodzie Kościół docenił te narzędzia synodalne, które ma, i ich używał oraz by wprowadzał w swoją codzienność kulturę spotkania i uczciwej rozmowy, i to na każdym poziomie – od parafii po Kurię Rzymską. Chodzi o styl, w którym nie będziemy się bali powiedzieć tego, co myślimy. Może dzięki temu Kościół będzie mniej szemrał, a więcej rozmawiał, i więcej też milczał przed Bogiem…

franciszek.kucharczak@gosc.pl

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.