Żaden kraj NATO nie przeszedł takiego testu bojowego, jaki przechodzi Ukraina. To ciągle za mało, by zostać członkiem Sojuszu?

Jacek Dziedzina

|

GN 29/2023

publikacja 20.07.2023 00:00

W Wilnie NATO zrobiło duży krok do przodu. Problem w tym, że tylko jedną nogą. Druga zostaje w miejscu, w którym utknęła kilkanaście lat temu.

Wołodymyr Zełenski wśród przywódców NATO, Wilno, 12 lipca. Wołodymyr Zełenski wśród przywódców NATO, Wilno, 12 lipca.
Turkish President Press Office /UPI Photo/Newscom/pap

Szczyt Sojuszu Północnoatlantyckiego w stolicy Litwy okazał się przełomowy w wielu kwestiach. I nie należy ich bagatelizować. Zabrakło jednego: wyraźnej perspektywy wstąpienia Ukrainy do NATO. Bez tego wszystkie plany strategiczne mogą okazać się budowaniem domu bez dachu i okien.

Powtórka z Bukaresztu?

Na pewno na plus należy zapisać przełamanie pata w kwestii tureckiego sprzeciwu wobec członkostwa Szwecji – jeśli prezydent Erdoğan dotrzyma słowa i turecki parlament szybko ratyfikuje dokumenty akcesyjne, Szwecja być może już jesienią stanie się 32. członkiem NATO. A to domknie proces zabezpieczania regionu Morza Bałtyckiego (rosyjski obwód królewiecki w tym momencie przestanie już stanowić takie zagrożenie, jakim jest bez Szwecji w NATO). Za sukces można uznać również przyjęcie regionalnych planów obronnych, po raz pierwszy – jak podkreślają natowscy dowódcy i politycy – od czasów zimnej wojny. Plany dotyczą trzech obszarów: pierwszy – europejskiej części Arktyki i północnego Atlantyku; drugi – regionu Morza Bałtyckiego i Europy Centralnej; trzeci – regionu Morza Śródziemnego i Morza Czarnego. Na pewno dobrym (choć nie do końca dogranym) rezultatem szczytu jest przyjęcie mechanizmu na wypadek ataku Rosji na którykolwiek kraj członkowski: w ciągu 10 dni 100 tys. żołnierzy ma zostać przerzuconych w rejon działań, a w ciągu 30 dni – nawet 300 tys. żołnierzy.

Skoro więc jest tak dobrze, to w czym tkwi problem? Najkrócej: w pozostawieniu sprawy członkostwa Ukrainy w NATO na etapie mniej więcej… szczytu w Bukareszcie w 2008 roku. Oczywiście jest jedna zasadnicza różnica: dziś kraje natowskie dostarczają Ukrainie i sprzęt wojskowy, i dane wywiadowcze, dzięki którym Ukraińcy mogą jeszcze bronić się przed rosyjską agresją. I to sprawia, że w pewnym sensie Ukraina jest już członkiem NATO. Ale mimo wszystko zapisanie w konkluzjach ze szczytu słów: „Przyszłość Ukrainy jest w NATO” brzmi jak echo niesławnego (przez zablokowanie przez Berlin i Paryż zaproszenia Ukrainy do Sojuszu) szczytu sprzed 15 lat: „Ukraina zostanie członkiem NATO”, oczywiście bez określenia jakiejkolwiek wyraźnej perspektywy i mapy. Dziś perspektywa może wydawać się bardziej jasna: o członkostwie porozmawiamy, gdy zakończy się wojna z Rosją. Tyle że dla Moskwy to prawdziwy prezent – w jej interesie będzie jeszcze bardziej przedłużanie działań wojennych w nieskończoność, dzięki czemu formalne członkostwo Ukrainy w NATO stanie się praktycznie nieosiągalne. Czy Zachód może czuć się bezpieczny w takim układzie, mimo innych strategicznych kroków w dobrą stronę?

Spóźnione plany

Zacznijmy od tego, co wyżej uznaliśmy za sukces. Powrót NATO do planowania obronnego, takiego, jakie było naturalną częścią funkcjonowania Sojuszu w okresie zimnej wojny, to z pewnością duży i ważny krok do przodu. Oczywiście wiemy, że to krok spóźniony co najmniej o dziesięć, a tak naprawdę o dwadzieścia lat. Właśnie brak takich planów obronnych był jednym z objawów naiwnej wiary, jaka przez ostatnie trzy dekady dominowała w stolicach zachodnich: po upadku ZSRR Rosja nie jest już zagrożeniem dla pokoju. W tym kontekście podniesienie kwestii obrony zbiorowej do poziomu realnych planów obronnych jest wręcz przewrotem kopernikańskim w myśleniu o bezpieczeństwie. Niestety, może to być również wyraz tego, czego chcielibyśmy uniknąć: przekonania o nieuchronności konfrontacji Rosji z NATO. Nie, to zupełnie nie stoi w sprzeczności z powtarzaną wielokrotnie również na naszych łamach starą rzymską maksymą: „Chcesz pokoju, szykuj się do wojny”. Funkcja odstraszania potencjalnego agresora jak najbardziej powinna być częścią planowania strategicznego, ale głównie w warunkach pokoju. W sytuacji szalejącej „za miedzą” wojny jest to, owszem, krok konieczny, ale sprawiający wrażenie szykowania się do obrony, a nie do powstrzymania agresora.

Ciężar obrony

Jest jeszcze jedna słabość w przedstawionych konkluzjach szczytu dotyczących reagowania na zagrożenie: brak określenia, które konkretnie państwa mają ponieść główny ciężar uruchomienia 100 tys. żołnierzy w ciągu 10 dni. Owszem, mówimy o znaczącym zwiększeniu sił szybkiego reagowania – dotąd było to 40 tys. żołnierzy natowskich, teraz do 30 dni NATO ma być gotowe wysłać do 300 tys. wojsk do zagrożonego regionu. Jest mowa o tym, że wysiłek obronny „będzie rozłożony równomiernie” na wszystkie kraje członkowskie, ale w praktyce, gdyby chodziło o agresję rosyjską (a o takiej mówią plany natowskie), główny ciężar w pierwszych godzinach i dniach i tak spoczywałby na najbardziej narażonych na atak: Litwie, Łotwie, Estonii, Polsce i Rumunii. To oczywiste, że Polska, mająca obecnie największy potencjał militarny wśród wymienionych krajów, musiałaby wziąć de facto największą odpowiedzialność w razie agresji rosyjskiej w pierwszych dniach, ale tym bardziej należałoby określić, jakie kraje jakimi zasobami zasilą siły szybkiego (choć 10 dni to ciągle za długo) reagowania. Jeśli jest coś, co może trochę uspokajać, to fakt, że NATO zrezygnowało z koncepcji polegającej na odbijaniu zajętych przez agresora terenów przez siły szybkiego reagowania i długotrwałego przygotowywania do gotowości bojowej sił „właściwych”. Teraz strategia zakłada uruchomienie procedur natychmiast po pojawieniu się zagrożenia, co ma zablokować Rosję, gdyby ta chciała dokonać uderzenia – dodajmy od razu: uderzenia siłami konwencjonalnymi. Nowa strategia natowska nie odpowiada na pytanie, co w sytuacji, gdyby Moskwa posunęła się do szalonego, ale przecież niewykluczonego kroku, jakim byłoby użycie taktycznej broni jądrowej. Ale nawet w przypadku uderzenia konwencjonalnego postanowienia szczytu w Wilnie mają jedną zasadniczą słabość: siły w takiej liczbie (100–300 tys.) powinny już teraz stać wzdłuż wschodnich granic NATO, a nie „być przewidziane” w razie zagrożenia. Tymczasem po szczycie w Wilnie nie ma decyzji o zmianie charakteru sił stacjonujących na wschodniej flance. To nadal rotacyjna obecność batalionowych grup bojowych. Owszem, plany przewidują możliwość w miarę szybkiej (co w warunkach agresji jest pojęciem względnym) rozbudowy batalionów do wielkości brygady, ale to nadal poszczególne kraje członkowskie będą indywidualnie decydować, czy chcą zwiększać swoją obecność na wschodniej flance.

Ukraina w poczekalni

Ze szczytu w Wilnie z pewnością zadowolony nie wrócił prezydent Ukrainy. Niewykluczone, że Wołodymyr Zełenski i cała ukraińska delegacja trochę przeszarżowali w żądaniach, ale faktem jest, że wiele stolic zachodnich, w tym przede wszystkim Waszyngton, postanowiło przekazać mu jasny sygnał: nie ma mowy o członkostwie w NATO, dopóki trwa rosyjska agresja. Teoretycznie nie ma w tym nic zaskakującego: do Sojuszu nie przyjmuje się państwa, które jest w stanie wojny z innym krajem. Tyle tylko, że w 2008 roku, gdy Ukraina w stanie wojny nie była, usłyszała dokładnie to samo: „kiedyś” wstąpi do NATO, ale perspektywa jest generalnie bardziej niż mglista. Czy to nie jest gotowy przepis na przedłużanie wojny w nieskończoność? Przecież dla Kremla taka perspektywa „bez perspektywy” oznacza zachętę do prowadzenia wieloletnich działań wojennych, które będą uniemożliwiały Ukrainie zawarcie pokoju z Rosją, a tym samym zablokują na trwałe drogę Kijowa do formalnego członkostwa w Sojuszu. Nie trzeba być wytrawnym analitykiem, by rozumieć, że w wielu stolicach zachodnich taki scenariusz jest jak najbardziej pożądany jako sprawdzona strategia „kupowania spokoju”.

W podobnym kluczu można czytać inne postanowienie z Wilna: grupa G7 ma prowadzić z NATO negocjacje o długofalowym wsparciu militarnym Ukrainy. Z jednej strony to konieczne, by Ukraina mogła dalej się bronić. Z drugiej – wsparcie militarne ciągle nie obejmuje lotnictwa, bez którego Ukraina nie poradzi sobie z przewagą rosyjską w powietrzu. Wygląda więc to trochę jak wsparcie, którego celem jest nie tyle wygrana Ukrainy, ile przeciąganie konfliktu w nieskończoność. Słuszne są też obawy Ukraińców, że może to być potraktowane przez Zachód jako alternatywa dla członkostwa Ukrainy w NATO: my was do siebie nie przyjmiemy, ale będziemy wam ciągle dostarczać broń, która jednak nie daje gwarancji pełnego zwycięstwa. Taką niezbyt optymistyczną interpretację może trochę ocieplić inne postanowienie szczytu: w przypadku zaproszenia Ukrainy do członkostwa kandydat nie będzie musiał stać w poczekalni w postaci MAP (Plan Działań na rzecz Członkostwa). To jednak mało pocieszające w zderzeniu z innym zapisem: „NATO zaprosi Ukrainę do członkostwa po spełnieniu warunków”. Z jednej strony – dobrze, że elitarny klub ma swoje zasady i stawia warunki potencjalnym członkom. Z drugiej – Ukraina już teraz walczy o bezpieczeństwo reszty Europy. Czy którykolwiek członek NATO przeszedł taki bojowy test? •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.