Indie od dekad odrzucają zaloty ze strony USA. Waszyngton nie ustaje w wysiłkach i organizuje kolejne randki

Jacek Dziedzina

|

GN 27/2023

publikacja 06.07.2023 00:00

Kolejni prezydenci USA oddają honory przywódcom Indii, ale bez spodziewanych przez Waszyngton skutków. W czym tkwi tajemnica amerykańskiego nabożeństwa w stosunku do „największej demokracji świata”?

Premier Indii Narendra Modi i prezydent USA Joe Biden. Premier Indii Narendra Modi i prezydent USA Joe Biden.
MICHAEL REYNOLDS /EPA/pap

Narendra Modi. To imię i nazwisko zapewne niewiele mówi przeciętnemu Amerykaninowi. Mówi za to wiele członkom administracji Białego Domu. Do tego stopnia, że przyjazd premiera Indii – bo o nim mowa – mobilizuje służby prezydenckie w najwyższym stopniu, by tylko gość został przyjęty z najwyższymi honorami. Atmosfera na ulicach amerykańskich miast może nie przypomina tej, jaka towarzyszy przyjazdowi prezydenta USA do Polski, ale już w samym Białym Domu pod adresem gościa z Indii padają tak przyjazne pochwały, jakich doświadcza amerykański prezydent chyba tylko w Polsce. Skąd się bierze ta niezwykła uniżoność kolejnych amerykańskich przywódców wobec szefów rządu z New Delhi? I dlaczego to Stany Zjednoczone w tym duecie sprawiają wrażenie petenta?

(Nie)naturalni partnerzy

Nie każdego przywódcę prezydent USA podejmuje kolacją. Premier Modi należy do tej nielicznej grupy uprzywilejowanych. Tak było również podczas jego niedawnej wizyty w USA. Ale to nie Joe Biden wymyślił taki schemat postępowania: obecny prezydent jest tyko kontynuatorem linii politycznej swoich poprzedników. Historycy trafnie wskazują, że praktycznie każdy amerykański prezydent, udając się do Indii z oficjalną wizytą, wygłaszał peany na cześć indyjskiej polityki i wspólnych wartości, zwłaszcza demokratycznych. Zwraca na to uwagę m.in. Daniel Markey, były członek zespołu Departamentu Stanu USA. W swoim artykule opublikowanym na łamach „Foreign Affairs” przytacza zdanie Franklina Delano Roosevelta z listu do Mohandasa Gandhiego: „Mamy wspólny interes w obronie demokracji, bo to umożliwi twoim i moim rodakom wspólną walkę przeciwko wspólnemu wrogowi”. Prezydent USA napisał te słowa w samym środku II wojny światowej, gdy Gandhi był przywódcą indyjskiego ruchu niepodległościowego. Później były kolejne gesty sympatii połączone z wyraźną sugestią, by Indie sprzeciwiły się ZSRR. Amerykanie często używali tu właśnie tego argumentu: ponieważ jesteście demokracją, w naturalny sposób jesteście też wrogiem Moskwy. Podobny kierunek kontynuowali prezydenci już po zakończeniu zimnej wojny. George W. Bush podpisał porozumienie nuklearne z Indiami w 2005 roku. Oświadczył wówczas, że „demokratyczny system Indii” oznacza, że oba państwa są „naturalnymi partnerami” zjednoczonymi ze sobą „głęboko zakorzenionymi wartościami”.

Sypnijmy kasą

To przekonanie, że Indie są kwitnącą demokracją, wyrażali niemal wszyscy amerykańscy przywódcy, głównie ci wywodzący się z obozu Partii Demokratycznej, od dekad skręcającej ideowo coraz bardziej na lewo. Tu znowu przydaje się research wykonany przez Daniela Markeya: przywołuje on rok 1958 r., kiedy to ówczesny senator John F. Kennedy (późniejszy prezydent) przedstawił rezolucję o zwiększeniu pomocy dla Indii, opartą na założeniu, że dla Stanów Zjednoczonych ważne jest wsparcie raczkującej demokracji przeciwko komunistycznej ingerencji. „Demokratyczna przyszłość Indii jest delikatnie i niebezpiecznie zagrożona. Byłoby katastrofą, gdyby przywódcy Indii zostali teraz upokorzeni, nie uzyskując pomocy Zachodu” – mówił Kennedy, starając się o poparcie obu amerykańskich partii dla jego projektu. Dennis Kux, były dyplomata, w książce pt. „Indie i USA: obce demokracje” napisał krótko: „Wysiłek [Kennedy’ego] powiódł się”. A komentując drugą kadencję prezydenta Dwighta Eisenhowera, Kux zauważył: „Pomoc USA dla Indii znacznie wzrosła, z około 400 milionów dolarów w 1957 roku do rekordowych 822 milionów dolarów w 1960 roku”.

Pod ramię z Moskwą

Już wtedy jednak śledzący rozwój tych stosunków zauważyli, że peany ku czci indyjskiej demokracji i amerykańskie inwestycje w rozwój Indii nie przekładają się na większą miłość Hindusów do Ameryki, a na pewno nie na wsparcie amerykańskich interesów w świecie. Premier Indii Jawaharlal Nehru w latach 50. XX wieku wyraźnie deklarował, że jego kraj nie zaangażuje się w zimną wojnę, co w Waszyngtonie odebrano jako cios zadany Eisenhowerowi. Z kolei Kennedy, już jako prezydent, miał nadzieję, że uda mu się zbliżyć Indie poprzez wizytę Nehru w Waszyngtonie w 1961 roku. Ale ta podróż niczego nie zmieniła: Indie nie zgodziły się wejść w orbitę USA. Następny prezydent, Lyndon Johnson, był wyraźnie poirytowany krytyką amerykańskiej polityki ze strony indyjskiej premier Indiry Gandhi w 1966 r. A już zupełnie niezrozumiała w Waszyngtonie okazała się decyzja premier Gandhi z 1971 roku, o zawarciu „traktatu o przyjaźni” z ZSRR. Były sekretarz stanu USA Henry Kissinger opisał ją później jako „bombę, która wrzuciła zapaloną zapałkę do beczki prochu”, zaogniając stosunki między Indiami a Pakistanem. Później było już tylko gorzej: w 1980 roku ambasador Indii przy ONZ poparł inwazję Związku Radzieckiego na Afganistan. W Białym Domu wszystko się gotowało.

Kosz za koszem

Ale nawet te wydarzenia nie zniechęciły Amerykanów do prób przeciągnięcia Indii na swoją stronę. Przez kolejne dekady można było usłyszeć kolejne peany na cześć indyjskiej demokracji i „wspólnych wartości”. Bill Clinton w 2000 roku przemawiał w indyjskim parlamencie. Powiedział wtedy, że Indie dały wielką lekcję demokracji dla świata. W 2010 roku Barack Obama wielokrotnie podkreślał wyjątkową więź łączącą „dwie silne demokracje”, a nawet poparł starania Indii o uzyskanie stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

A co w zamian dali Amerykanom Hindusi? Z wyników głosowania, dostępnych na stronach internetowych ONZ, wynika, że w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ w latach 2014–2019 tylko 20 procent głosów Indii było zbieżnych z głosami Stanów Zjednoczonych. Tu ciekawego porównania można dokonać z wynikami głosowań Francji, która tradycyjnie uchodzi za sceptyka, a często też konkurenta wobec amerykańskiej polityki: okazuje się jednak, że zbieżność głosowań francuskich i amerykańskich kręciła się wokół 60 proc., czyli trzykrotnie więcej niż w przypadku „obłaskawianych” od dekad Indii. Tak naprawdę w żadnych strategicznych dla USA sprawach Indie nigdy nie stały po stronie Waszyngtonu. Mówiąc otwarcie: Amerykanie ciągle dostawali kosza.

Chiny w tle

Nie zmieniło się to również podczas niedawnej podróży Modiego do USA. Premier Indii nie uległ namowom Joe Bidena i wprost odmówił bezpośredniego potępienia rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Nie ma też żadnych oznak, by w razie konfliktu USA z Chinami Indie wyraźnie poparły Amerykanów, co jest jednym z głównych celów tej pełnej uniżonych gestów polityki Białego Domu. Nawet gdyby oprzeć rzekomy sojusz amerykańsko-indyjski na jakichś wspólnych wartościach, to też trudno byłoby takie wskazać. Choć Indie od dawna nazywane są „największą demokracją na świecie” (ze względu na liczbę ludności), to wszyscy obserwatorzy dobrze wiedzą, że to dość naciągane określenie. Prawa człowieka czy prawa mniejszości (tu akurat ofiarami są najczęściej muzułmanie) to pojęcia niemal abstrakcyjne dla Hindusów, idących coraz bardziej w kierunku nasilania konfliktów na tle etnicznym i budowaniu w ten sposób swoistego nacjonalizmu. Instytucje państwowe Indii trudno nazwać w pełni demokratycznymi, z przejrzystym systemem podejmowania decyzji i finansowania, nie mówiąc o łamaniu wolności słowa i mediów.

„W razie W”

Patrząc na to wszystko z boku, można się zastanawiać, jak to możliwe, że supermocarstwo daje się tak „poniewierać” przez Indie, które konsekwentnie odrzucają wieloletnie umizgi Waszyngtonu. To pytanie jeszcze bardziej zasadne, gdy przyjrzymy się krokom administracji Bidena: to w czasie jego prezydentury USA zaczęły rozszerzać dostęp Indii do nowoczesnych technologii; pogłębiła się również współpraca obronna między obu krajami.

Analitycy nie mają wątpliwości: ta strategia mimo dotychczasowych porażek jest obliczona na dalekosiężne skutki, które mają objawić się dopiero wtedy, gdy USA wejdzie w konflikt z Chinami. Jest w Waszyngtonie ciągle wiara, że „w razie W” New Delhi opowie się ostatecznie po stronie Waszyngtonu. Ci sami analitycy uważają jednak, że to całkowicie błędne założenie, bo Indie są zbyt słabe, by narazić się Chinom. Indie nie chcą wchodzić z USA w taki sojusz jak Japonia, bo nie chcą brać na siebie ciężaru odpowiedzialności za bezpieczeństwo w regionie. To wszystko sprawia, że erozja demokracji w Indiach będzie postępować. Amerykanie nie będą naciskać na poszanowanie praw człowieka, licząc na nagłe „nawrócenie” Indii. A Indie nadal będą zapewne odrzucać te zaloty.•

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.