Kraj pięknych ludzi

Tomasz Rożek, zdjęcia Romek Koszowski

|

GN 13/2011

publikacja 03.04.2011 16:56

Pierwsza lekcja z Gruzji. Gęstej tureckiej kawy (ყავა) można się napić w knajpce w centrum miasta o 5 rano. Tak wcześnie otwierają? Nie, jeszcze nie zdążyli zamknąć od poprzedniego wieczora.

Tbilisi to miasto świątyń. Każdy, kto przechodzi w ich pobliżu, żegna się. W Polsce to rzadkość. Tbilisi to miasto świątyń. Każdy, kto przechodzi w ich pobliżu, żegna się. W Polsce to rzadkość.
Romek Koszowski

Jakie jest Tbilisi? Nie ma jednej odpowiedzi. Miasto jest piękne, choć biedne. Położone na pagórkach, na wyrytych w nich tarasach, ale samo jego centrum jest płaskie. Na chodnikach, na każdym kroku, kolorowe stragany z kwiatami. O tej porze roku najwięcej jest tulipanów (ტიტების). Gdy w Polsce wiosna ledwo zaczyna się budzić, tutaj pachnie nią wszystko, zadomowiła się na dobre.

Prawdziwe Tbilisi rozpoczyna się jednak poza centralną ulicą Rustaweli. Wąskie, kręte i często bardzo strome uliczki, piękne, choć nieodrestaurowane domy i restauracje, kawiarnie i umieszczone w piwnicach winiarnie. Tutaj nie da się zamówić hamburgera czy hot-doga. Tutaj zamawia się placek pieczony z serem – khachapuri (ხაჭაპური) albo pierogi nadziewane mielonym mięsem i przyprawami z rosołem – khinkali (ხინკალი). Jedzenie tych ostatnich bez poplamienia koszuli to prawdziwa sztuka. Khinkali je się palcami.

Anioł na gruzach
Tereny dzisiejszej Gruzji uważane są za jedno z tych miejsc, na których powstał i rozwijał się człowiek współczesny. W górach wokół miasta – kiedyś porośniętych gęstym lasem – pełno jest źródełek, strumyczków i jaskiń, w których archeolodzy do dzisiaj znajdują ślady po ludziach pierwotnych. Przez miasto przepływa z wolna rzeka Mtkvari (მტკვარი). Nie tak jak Wisła przez Kraków czy Warta przez Poznań, „na płasko”, tylko miejscami w całkiem głębokim wąwozie. Wije się między pagórkami, a właściwie między zawieszonymi tuż nad urwiskiem starymi domami i świątyniami. Na rzece nie widziałem ani jednej łodzi. – Czy można się w niej kąpać? – zapytałem napotkaną w czasie spaceru Tako Khurtsidze. Z Tako to w ogóle była dziwna historia. Spotkaliśmy ją z Romkiem Koszowskim, fotoreporterem GN, na jednej z uliczek starego miasta.

Piękna młoda Gruzinka stała na stercie gruzu i połamanych cegieł. Była ubrana w długą zwiewną sukienkę, jakie może się tutaj nosiło, ale 100 albo 200 lat temu. Chwilę później dokładnie w tym samym miejscu zaczepił nas Oski, a właściwie Josef Dzindzichashvili. Przejeżdżał na starym rowerze (ველოსიპედით), zobaczył nietutejszych i postanowił zagadać. Dla kogoś, kto chce poczuć klimat miejsca, kto chce poznać prawdziwe oblicze miasta, bardziej od zabytków liczą się spotkania z ludźmi takimi jak Tako i Josef. Obydwoje chcieli nas oprowadzać, pokazać swoje miasto. Tako pracuje w muzeum poświęconym Nik’olozo Baratashvili, romantycznemu, XIX-wiecznemu gruzińskiemu poecie. Z kolei Josef był mistrzem świata w grze w kości (tak przynajmniej twierdził, a na dowód pokazywał medal i puchar) i oferował nie tylko pomoc w zwiedzaniu miasta, ale także nocleg.

Taniec, muzyka i śpiew
To, co najbardziej chyba rzuca się w oczy po przyjeździe do Gruzji, to życzliwość ludzi. Nie zapachy na targu przypraw, nie kolory sprzedawanych kwiatów, nawet nie budynki z fasadami, jakich ani w Polsce, ani w naszej części świata nie ma. To wszystko jest piękne, oryginalne, a czasami zaskakujące. To wszystko zachwyca, ale tylko na chwilę. To, co rzuca się w oczy i pozostaje w pamięci na długo, to ludzie. Chociażby to, jak zwracają się nie tylko do obcokrajowców, ale do siebie nawzajem. Wystarczy na chwilę usiąść w parku i obserwować. Chłopcy, może 13-, a może 15-letni, witając się ze sobą, zdejmują czapkę i całują się w policzek. Obejmują się. Ta fizyczność jest pozbawiona jakichkolwiek podtekstów.

Przywitanie czy pożegnanie dwóch mężczyzn prawie zawsze kończy się pocałunkiem. Któregoś wieczora znaleźliśmy się w restauracji na peryferiach Tbilisi. Restauracja to w zasadzie złe słowo. U nas – najczęściej – wszyscy siedzą przy stolikach w jednej dużej sali. Głośna rozmowa, śmiechy, nie mówiąc już o śpiewaniu, są wykluczone, bo przeszkadzałyby innym. W Gruzji restauracje, domy restauracyjne – oprócz pomieszczenia głównego przeznaczonego na większe zabawy – składają się z wielu osobnych salek. Różnej wielkości pokoików, w których zainstalowany jest dzwonek przywołujący obsługę. Tutaj można nie tylko jeść, ale bawić się, śpiewać, grać i tańczyć. No właśnie, tańczyć.

Toasty wierszem pisane
Nie wiem, czy Gruzini potrafią spotykać się bez muzyki. Nie wiem, bo choć wiele razy w czasie pobytu w Gruzji uczestniczyłem w różnych towarzyskich spotkaniach, zawsze towarzyszyła im muzyka. Gruzińska muzyka, oczywiście. Spotkanie towarzyskie to złe określenie. To prawdziwa supra (სუფრა), czyli gruzińska uczta, spotkanie przy stole, na którym w miarę upływu czasu potrawy układane są piętrowo. Przy którym pije się gruzińskie wino. Najkrótsza supra, w jakiej braliśmy udział, trwała 4 godziny. Najdłuższa prawie 7 i skończyła się przed 3 w nocy. Na tej ostatniej grała gruzińska kapela (dwóch mężczyzn na fujarkach duduki, jeden na akordeonie, a jeden wybijał rytm na bębnie), był śpiew i tańce. Tutaj muzyka nie jest akompaniamentem, nie tworzy tła.

Jest elementem równoprawnym z rozmową. Inną muzykę grano, gdy biesiadnicy jedli, inną, gdy tańczyli, a jeszcze inną, gdy wznoszono toasty. To ostatnie w Gruzji (podobno na całym Kaukazie) to sztuka nie mniejsza niż pisanie wierszy. Miałem kilka razy wrażenie, że toast jest mówiony wierszem. Jedyną osobą, która przy stole wznosi toasty, jest dyktator, tzw. tamada (თამადა). Gdy on mówi – reszta milczy. W drodze wyjątku tamada może wskazać któregoś z biesiadników, by kontynuował toast. To wielki honor. Po wygłoszonym toaście pije się wino, nie z kieliszków, tylko ze specjalnych szklaneczek. Pije się do dna. Pierwszy toast zawsze wznosi się do Boga, kolejny za zmarłych, a później za rodzinę, za żony, za dzieci, za zdrowie, za tradycję, za przodków, za przyjaciół. Co drugi toast jest właśnie za nich. Za przyjaźń, przyjaciół, wspólnotę i pokój. Jak nie wypić do dna za to wszystko?

Kraj bez komercji
Gruzja to kraj piękny i pełen tradycji. Autentyczny. Tutaj folklor nie kojarzy się – jak u nas – ze sklepami Cepelii czy występami zawodowych zespołów folklorystycznych. Tradycja jest w każdym od najmłodszych lat. Dzieci uczą się jej od rodziców. W Gruzji nie znajdzie się odpicowanych na wysoki połysk zabytków i płytkich atrakcji turystycznych. Ten, kto nie potrafi żyć bez McDonalda, dudniącej zewsząd głośnej muzyki i sklepików z tandetnymi pamiątkami, niech lepiej do Gruzji nie jedzie. Tutaj tego nie znajdzie. Do tego kraju warto przyjechać dla pól herbacianych Batumi (śpiewały o nich dawno temu Filipinki), surowej przyrody Kaukazu, wielowiekowej tradycji i… autentycznie pięknych ludzi. Bo w Gruzji turysta jest traktowany nie jak źródło pieniędzy, tylko jak potencjalny przyjaciel. I to się czuje na każdym kroku.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.