Turcja nigdy nie stanie się bliższa Zachodowi, niż pozwala na to turecki kod kulturowy

Jacek Dziedzina

|

04.05.2023 12:00 GN 18/2023

publikacja 04.05.2023 12:00

Po raz pierwszy od 20 lat obecny prezydent Turcji i jego partia mogą stracić władzę. Wszyscy pytają, czy nowy układ sił mógłby poprawić relacje z Zachodem. Tylko dlaczego właściwie Turcja miałaby przestać być sobą?

Turcja nigdy nie stanie się bliższa Zachodowi, niż pozwala na to turecki kod kulturowy HENRYK PRZONDZIONO /foto gość

Recep Tayyip Erdoğan wydawał się dotąd niezatapialny. Człowiek, który świecką i nacjonalistyczną republikę parlamentarną przekształcił w islamską i nacjonalistyczną republikę prezydencko-autorytarną, 14 maja może stracić władzę. Wtedy odbędą się w Turcji wybory – równocześnie prezydenckie i parlamentarne – które mogą wynieść do władzy obecną opozycję.

Nacjonalizm turecki

Tak przynajmniej wynika z większości sondaży, przy czym bardziej prawdopodobna jest wygrana wspólnego kandydata opozycji w wyborach prezydenckich Kemala Kiliçdaroğlu niż wygrana jego Republikańskiej Partii Ludowej (CHP). Tutaj bowiem ciągle wyższe notowania ma rządząca od 20 lat Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) prezydenta Erdoğana.

Nie ma wątpliwości, że ewentualna zmiana władzy może wywrócić wiele w wewnętrznej polityce tureckiej. Partia Kiliçdaroğlu nawiązuje wprost do tradycji Mustafy Kemala Atatürka, twórcy współczesnej Turcji po upadku Imperium Osmańskiego. Nie bez znaczenia jest też fakt, że wybory odbywają się w roku, w którym Turcy obchodzą właśnie 100-lecie utworzenia świeckiej republiki. I choć Kiliçdaroğlu, wprowadził wiele zmian w kemalistowskich dogmatach, to jednak jest to inna wizja państwa niż ta, którą od dwóch dekad realizuje ekipa Erdoğana. Ale równocześnie nie ma zbyt wielu powodów, by wiązać szczególne nadzieje na zmianę relacji z Zachodem. Tu jest raczej więcej znaków zapytania, bo sygnały, jakie wysyła Kiliçdaroğlu, nie zawsze są jednoznaczne. Przede wszystkim zaś kemalistowski republikanizm akurat pod tym względem się nie zmienił: turecki nacjonalizm, nawet z wieloma modyfikacjami Kiliçdaroğlu, w naturalny sposób stawia Turcję w roli partnera bardzo zdystansowanego, mimo członkostwa w NATO, do zachodniej wizji stosunków międzynarodowych. Tylko dlaczego ktokolwiek uważa, że mogłoby być inaczej?

Sto lat nieufności

Rozpad Imperium Osmańskiego i powstanie Republiki Tureckiej łączy się nierozerwalnie z wojną o niepodległość w latach 1919–1922, która stała się mitem założycielskim nowego państwa tureckiego, ostatecznie powołanego w 1923 roku. Kluczowe jest to, że choć budowa nowej Turcji czerpała z wzorców zachodnich, to zarazem środowiska kolejnych pokoleń kemalistów utwierdzały się w dużej nieufności i niechęci do Zachodu. W tej kwestii akurat byli zgodni z nurtami islamizującymi, w tym z ciągle jeszcze rządzącą AKP prezydenta Erdoğana. Przy czym warto zaznaczyć, że największą nieufnością Turcy obdarzają oczywiście Stany Zjednoczone. Wystarczy zresztą prześledzić powtarzane co parę lat sondaże, by zobaczyć, że poziom nieufności wobec Ameryki rzadko spada poniżej 65 proc.

Nie jest przypadkiem, że wyborcza koalicja sześciu bardzo różnych partii, które stworzyły wspólnie Sojusz Narodowy popierający kandydaturę Kiliçdaroğlu w starciu z Erdoganem, właściwie w ogóle w kampanii wyborczej nie porusza tematu USA. Jest oczywiste, że żaden polityk, który chce wygrać wybory, nie może mówić nic pozytywnego o Ameryce, ale też nie może – ze względu na sojusznicze zobowiązania – otwarcie jej krytykować, więc ludzie stojący za Kiliçdaroğlu konsekwentnie unikają tego tematu.

Na ciekawą rzecz zwracają uwagę analitycy, przyglądający się tureckim wyborom z bliska. Steven Cook i Eni Enrico Matei na łamach „Foreign Policy” piszą: „Warto zauważyć, że Kiliçdaroğlu odwiedził Waszyngton dwa razy w ciągu ostatnich 10 lat. W obu przypadkach trudno było nie wyczuć, że próbował bagatelizować lub nawet ukrywać swoją podróż przed turecką prasą i swoimi przeciwnikami. Te potajemne wizyty odzwierciedlają sposób, w jaki Kiliçdaroğlu prawdopodobnie radziłby sobie z relacjami międzynarodowymi i nie wróżą dobrze stosunkom dwustronnym [Turcja–USA]”.

Grzech „prozachodniości”

Trudno w ogóle prognozować, jak może wyglądać polityka zagraniczna ewentualnego nowego prezydenta, bo liderzy partii tworzących Sojusz Narodowy bardzo różnią się między sobą. A umowa koalicyjna, jaką podpisali, stanowi, że każdy z nich po wygranych wyborach ma zostać… wiceprezydentem. Można więc sobie wyobrazić, że w ciągle jeszcze prezydenckim systemie urząd prezydenta nagle stanie się w pewnym sensie miniparlamentem, gdzie trudno będzie uzyskać porozumienie w sprawach najważniejszych. Sam Kiliçdaroğlu zachowuje niejednoznaczną postawę. Najczęściej – jak cała koalicja – raczej nie wypowiada się o USA. Czasami nagle oskarża Erdoğana o ustępstwa wobec Zachodu (!) – tak było m.in. w sprawie myśliwców F-16: „Zachód nie jest wrogiem reżimu Erdoğana. Zachód uwielbia i popiera takich przywódców, o których wie dużo i których trzyma w dłoni”, mówił (cytuję za turecką gazetą w wydaniu anglojęzycznym „Daily Sabah”), ustawiając się przed swoimi wyborcami w roli kandydata bardziej krytycznego wobec Zachodu.

Nie jest również do końca jasne, jakie stanowisko koalicja popierająca Kiliçdaroğlu reprezentuje w sprawie Ukrainy. Analitycy zauważają, że sam kandydat i jego zaplecze skupiają się na polityce wewnętrznej (tu można spodziewać się wielu zmian), a taktycznie unikają poważniejszych deklaracji dotyczących spraw międzynarodowych. Można jednak domniemywać, że ani partia Kiliçdaroğlu (CHP), ani ich główni koalicjanci nie będą chcieli zrywać relacji gospodarczych i energetycznych z Rosją, więc raczej nie przyłączą się do kolejnych sankcji. Ale z drugiej strony nie należy oczekiwać specjalnego ocieplenia stosunków Ankary z Moskwą. Wygląda raczej na to, że nowy prezydent będzie kontynuował turecką politykę balansowania między Wschodem a Zachodem. Jeśli jest coś, co niemal na pewno może odróżniać Kiliçdaroğlu od Erdoğana, to jest to zupełnie inny charakter prowadzenia polityki zagranicznej: on sam powiedział to w różnych wywiadach, że zarówno współpraca z Rosją, jak i z krajami zachodnimi będzie „bardziej zinstytucjonalizowana”, a mniej „spersonalizowana”. W ten sposób uderzył znowu w Erdoğana, któremu zarzuca się, że zbyt mocno angażuje własną osobowość, charyzmę w relacje międzynarodowe, podczas gdy Kiliçdaroğlu preferuje bardziej urzędnicze, wręcz protokolarne załatwianie spraw.

Kto sprzyja „imperialistom”

Jeśli ktoś jednak bardzo chce, może przedstawić Kiliçdaroğlu jako zupełne przeciwieństwo antyzachodniej retoryki Erdoğana. Sam urzędujący ciągle prezydent (czy raczej panujący, bo „urzędującym” chce być właśnie Kiliçdaroğlu) przedstawia swojego rywala jako... „konia trojańskiego imperialistów”. Z kolei w Waszyngtonie i Londynie przekonywał zachodnich przywódców, że Kiliçdaroğlu jest powiązany z Partią Pracujących Kurdystanu (uznawaną również przez Zachód za organizację terrorystyczną). Sam zainteresowany albo odbija piłeczkę i przekonuje – jak wyżej – że to Erdoğan wysługuje się Zachodowi, albo mówi, że to on jako nowy prezydent odbuduje stosunki z USA, NATO i Unią Europejską, aby Turcja „znów stała się częścią cywilizowanego świata”. O bardziej prozachodnim kursie ewentualnej nowej władzy pisze Barçın Yinanç w codwutygodniowym wydaniu on-line „The Turkey Analyst”, analiz publikowanych przez The Central Asia-Caucasus Institute and the Silk Road Studies Program (Instytut Azji Środkowej i Kaukazu oraz Program Studiów nad Jedwabnym Szlakiem). „Sojusz Narodowy [czyli koalicja popierająca Kiliçdaroğlu – przyp. J.Dz.] potwierdza miejsce Turcji na Zachodzie i jako zachodniej demokracji. W przypadku zwycięstwa turecki sojusz opozycyjny zorganizuje ostrożne dystansowanie się od Rosji i zresetuje stosunki Turcji z jej zachodnimi sojusznikami”. Autor powołuje się na memorandum, które podpisali koalicjanci.

Rewolucji nie będzie

Uważna lektura wskazuje jednak na to, że większy nacisk kładziony jest na polepszenie relacji z Europą oraz z NATO jako całością, natomiast w kwestii relacji z USA wyczuwa się taktyczne milczenie. Chociaż proces akcesyjny Turcji do Unii Europejskiej jest de facto zawieszony, Sojusz Narodowy wierzy, że proces reform demokratycznych, który wprowadzi, przełamie lody w zamrożonych stosunkach z Zachodem w ogóle. To wyjaśnia, dlaczego oświadczenie, że Turcja zastosuje się do decyzji Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, pojawia się pod nagłówkiem „polityka zagraniczna” zamiast „rządy prawa”, analizuje memorandum Barçın Yinanç. Jest tam jednak i taki zapis, który ma na celu „uspokojenie” wyborców tureckich: zobowiązanie do rewizji umowy migracyjnej z UE z 2016 r. wraz ze stwierdzeniem „nie pozwolimy, aby Turcja była buforem”. Za chwilę jednak autorzy memorandum „uspokajają” Europę, pisząc, że nadszedł czas, by zakończyć „transakcyjny charakter stosunków turecko-unijnych”.

To wszystko pokazuje, że nie należy wyciągać zbyt daleko idących wniosków z deklaracji obliczonych na wybory. Nowy układ sił, o ile wygra, zmieni na pewno wiele w samej Turcji, ale w relacjach z Zachodem nie należy spodziewać się rewolucji. •

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.