Przeciśnij się przez ucho

ks. Marek Gancarczyk i Przemysław Kucharczak

|

GN 06/2008

publikacja 06.02.2008 12:45

O tym, jak z bezrobotnego stać się milionerem i nie zgubić duszy, z Jerzym Jamonttem rozmawiają ks. Marek Gancarczyk i Przemysław Kucharczak

Przeciśnij się przez ucho fot. Henryk Przondziono

Jerzy Jamontt - należy do zarządu polskiego oddziału stowarzyszenia Legatus. Mieszka w Mikołowie, ma czworo dzieci. Jest prezesem i dyrektorem spółki akcyjnej Wiromet w Mikołowie. Wiromet zajmuje się produkcją i remontami sprzętu dla górnictwa i energetyki. Eksportuje na trzy kontynenty łopatki do turbin parowych.

Ks. Marek Gancarczyk i Przemysław Kucharczak: Czy pierwszy milion trzeba ukraść?
Jerzy Jamontt: – Oczywiście nie!

No to skąd go wziąć?
– Z błogosławieństwa Bożego, z ciężkiej pracy lub z jednego i drugiego.

Tak było w Pana przypadku?
– Tak. Jednak milioner kojarzy się ludziom z kimś, kto te miliony ma na koncie. I w związku z tym żyje lekko, łatwo i przyjemnie.

Taki rentier?
– Tak, rentier. A w rzeczywistości tych milionów nigdy się nie widzi – bo one siedzą w murach, w maszynach, w ziemi.

Jak Pan został milionerem?
– Świat finansów zna taką konstrukcję jak wykup menedżerski: menedżerowie wykupują przedsiębiorstwo, którym zarządzają, za pożyczone w banku pieniądze. To się czasem nie udaje. Mnie się udało. Mam teraz większość udziałów w firmie. Ale nie mam na koncie żadnych milionów. A wręcz przeciwnie, mam głębokie długi z tytułu wykupu przedsiębiorstwa. Jednak firma została wykupiona w dobrym momencie, rozwija się i jest stabilna.

Co w naszej sytuacji gospodarczej najbardziej Panu przeszkadza w prowadzeniu biznesu?
– Biznesu nie da się prowadzić bez przeszkód. Zawsze jakieś są.

Jak to, nie bierze Pan udziału w ogólnym narzekaniu, że jest trudno? Że państwo nie pozwala, że wysokie podatki?
– To jest takie miauczenie. Przedsiębiorcy zawsze coś „najbardziej” przeszkadza. Dzisiaj mnie najbardziej przeszkadza, że moja główna księgowa idzie na emeryturę. Pytacie o podatki. Ja płacę podatki w Polsce, ale przecież od paru lat jesteśmy w Unii Europejskiej i możemy podatki płacić w każdym z jej krajów, w zależności od tego, co nam bardziej odpowiada. Jeśli ktoś nie chce płacić podatków w Polsce – jest cała lista państw, gdzie podatki są o wiele korzystniejsze. Na wysokich podatkach traci Polska, ale nie przedsiębiorcy. Przedsiębiorca nie musi ich płacić w Polsce.

Jest Pan w zarządzie polskiego oddziału stowarzyszenia Legatus, które zrzesza biznesmenów katolików. Po co to?
– Celem jest budowanie naszej wiary – przedsiębiorców i ich małżonków. Obecność ludzi, którzy chcą budować swoją wiarę w świecie biznesu, jest potrzebna właśnie światowi biznesu! I jest potrzebna – jako świadectwo wiary – też Kościołowi. To nie mój pomysł, to poglądy Jana Pawła II.

To jasne, że katolik stara się słuchać głosu Boga w swoim życiu osobistym. A w biznesie? Czy Pan Jezus ma udział w podejmowanych przez Pana decyzjach biznesowych?
– Oczywiście, że tak.

A czym to się wyraża?
– Staram się co najmniej niektóre decyzje konsultować z Nim na kolanach.

Na przykład jakie?
– Moje stawanie się przedsiębiorcą w Wiromecie w Mikołowie jest naznaczone całym szeregiem wydarzeń, które są dla mnie niezwykłe, a wręcz cudowne. Zaczęło się od tego, że w 2000 roku straciłem pracę w funduszu venture capital. I z przerażeniem stwierdziłem, że jest trudno o pracę. Były wtedy bardzo wysokie stopy procentowe i gospodarka praktycznie stała. Zapotrzebowanie na pracę było więc mocno ograniczone. Tymczasem moje drugie dziecko miało wtedy rok, moja żona nie pracowała, mieliśmy kredyty na mieszkanie i samochód. Byłem ciężko wystraszony. No i oczywistym jest, że jak trwoga, to do Boga. Modliłem się bardzo żarliwie. Było dla mnie niezapomnianym przeżyciem, że te modlitwy znalazły odpowiedź. To była odpowiedź w całym ciągu zdarzeń na przestrzeni dwóch lat. Szereg tych zdarzeń miało dla mnie charakter cudowny, ponieważ były tak... precyzyjne.

To znaczy?
– Zacznę od pierwszej z tych sytuacji. Byłem analitykiem finansowym świeżo wyrzuconym z pracy, miałem za sobą studia w specjalności mechanik energetyk i studia ekonomiczne w dziedzinie finansów i bankowości. Proszę sobie wyobrazić, że w prasie nie ma prawie żadnych anonsów o pracę, z wyjątkiem ofert dla „reprezentanta handlowego”. A tutaj nagle w środowym wydaniu „Rzeczpospolitej” znajduję ogłoszenie mniej więcej tej treści: „poszukiwany jest analityk o wykształceniu technicznym mechanik energetyk i ekonomicznym finanse i bankowość”. Ilu ludzi o takim wykształceniu mogło być w Polsce w 2000 roku? Przypuszczam, że można było ich policzyć na palcach jednej ręki. Moim zdaniem, to nie jest przypadek, gdy taki anons pojawia się w chwili, w której ja z przerażeniem zastanawiam się, jak zbiorę pieniądze na ratę kredytu.

A długo był Pan „na bezrobociu”?
– Na szczęście tylko półtora miesiąca. Pytanie, jak długo bym wytrzymał. Obawiam się, że niewiele dłużej. „Bycie na bezrobociu” to olbrzymi stres. Podobno to drugi największy stres w życiu człowieka. Pierwszy to urodzić się... A potem były następne cuda.

Jakie?
– Modliłem się, żeby Pan Bóg dał mi pracę na Śląsku, a nie w Warszawie, żeby płaca była nie gorsza niż w poprzedniej pracy, i przede wszystkim modliłem się o ciągłość pracy.

Zwykle ludzie wstydzą się prosić Boga o wysokość zarobków.
– Być może to była część mojego przygotowania wiary: wiedziałem, że trzeba się precyzyjnie modlić. Okazało się, że nie muszę emigrować do stolicy, bo venture capital, który mnie zatrudnił, przyszedł z Warszawy na Śląsk. Potem były następne, z mojego prywatnego punktu widzenia, cuda. Pracowałem w tym nowym funduszu tylko przez cztery miesiące. Fundusz miał zajmować się jednak specyficznymi rzeczami, a ja uważałem, że to rzeczy niebezpieczne dla Polski. Na szczęście mnie stamtąd wyrzucili tuż przed Wielkanocą. Ale ja już wcześniej czułem pismo nosem, więc trafiłem do pracy prosto do Wirometu w Mikołowie pod Katowicami.

Sami Pana wyrzucili, więc nie musiał Pan dokonywać jakiegoś trudnego moralnego wyboru?
– Akurat w tym funduszu musiałem, bo jeździłem z rybką na bagażniku, symbolem chrześcijan. Szef zapytał: „A, ty jesteś z tych...?”. I tutaj użył jakiegoś określenia, którego już nie pamiętam, a które było dla wierzących lekko pogardliwe. Odpowiedziałem, że tak. Ale w którymś momencie miałem taką nieprzyjemną myśl, czy by tej rybki nie zdjąć. Na szczęście moja żona mną potrząsnęła i nie zdjąłem.
Opowiem Wam o kolejnej sytuacji: kiedy chciałem wziąć kredyt na wykup Wirometu, pion inwestycyjny banku zgodził się, ale pion kredytowy – nie. Dyrektor zadzwonił, że przykro mu, ale nie będą mogli mi sfinansować tego zakupu. Znowu więc nie wiedziałem, co będę dalej robił. Wziąłem rodzinę i pojechaliśmy do Kalwarii Zebrzydowskiej na nabożeństwo wielkopiątkowe. Pamiętam, że telefon komórkowy zawarczał drugi raz, kiedy wracaliśmy z kościoła do samochodu. Dyrektor powiedział, że członek zarządu banku znalazł sposób, żeby tego kredytu jednak mi udzielić. Te święta wielkanocne były przeszczęśliwe.

A zastanawiał się Pan kiedyś nad słowami Pana Jezusa: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”?
– Warto wchodzić do tego królestwa, zanim staniesz się bogaty. To bardzo dużo upraszcza. Jeżeli człowiek pracuje większą część swojego dotychczasowego życia nad swoją relacją z Panem Bogiem, to jest łatwiej żyć wiarą także wtedy, kiedy zostanie się przedsiębiorcą.

Więc gorzej mają ludzie, którzy bogaci się urodzą?
– Tak, zdecydowanie gorzej! Bo oni bardziej przywiązują się do tego, że im jest wygodnie. A wiara wymaga rezygnacji z tej wygody.

To znaczy, że Pańskie dzieci mogą mieć trudniej w życiu?
– Mogą. W życiu wiary mogą mieć trudniej.

Czyli też w życiu w ogóle, na jedno wychodzi.
– Tak, na jedno. Modlę się, żeby moje dzieci umiały pogodzić jedno z drugim. Bogactwo szalenie przeszkadza w życiu duchowym. Na przykład zbudowałem dom, który bardzo mi się podoba. Rok temu się do niego wprowadziłem. I po kilku miesiącach zdałem sobie sprawę, że zachwycanie się tą materią przeszkadza mi w mojej relacji do Pana Boga. Bo chwałę za to piękno to ja jestem winny Stwórcy! Nie mam ciągle przeżywać, jakie to piękne i jak fajnie, że ja to mam. Relacja do Boga jest też relacją emocjonalną. Nie da się zbudować wiary bez emocji. Jeżeli te emocje są całe zajęte pięknymi ciuchami, restauracjami, podróżami po całym świecie, to robi się ciasno dla tego obszaru emocji, które mają być poświęcone Panu Bogu. Jeżeli zaledwie na krawędzi moich emocji zostało troszeczkę miejsca, żeby tam Pana Boga umieścić, to On się na to nie zgodzi. Bo jeśli oddajemy chwałę komukolwiek innemu niż Panu Bogu, jeśli zachwycamy się materią bez odniesienia tego zachwytu do Pana Boga, to jesteśmy bałwochwalcami. Posiadanie przeszkadza w wierze i jest pokusą do bałwochwalstwa.

Skoro zdaje Pan sobie z tego sprawę, to jak Pan próbuje sobie z tym radzić?
– Na przykład dziękuję Bogu za to, że mam przyjemność mieszkać w ładnym domu. Albo za to, że rynek jest korzystny dla firmy i możemy realizować dużą sprzedaż. Dziękuję, kiedy jadę robić interesy do Brazylii, że ten kraj jest taki piękny i ja mogę się tym zachwycać. Moim zdaniem, nie jest możliwa wiara bez wdzięczności Bogu. Wdzięczności między innymi za to, że żyję. Nawiasem mówiąc, wiele lat minęło, zanim zdałem sobie sprawę, że powinienem być wdzięczny Bogu za to, że żyję. Staram się, żeby też moje dzieci dziękowały Bogu za to, że żyją, że mają co jeść, w co się ubrać i gdzie mieszkać.

Muszą to wiedzieć?
– Muszą wiedzieć, że najdrobniejsza rzecz, która jest ich udziałem, jest powodem do dziękowania Bogu i oddawania Mu chwały.

Mamy wrażenie, że bogactwo utrudnia kontakt z Bogiem ludziom niezależne od stanu ich kont...
– Tak. Pan Jezus mówiąc o chciwości, powiedział: życie człowieka nie zależy od jego mienia. Nie zależy więc i wtedy, kiedy posiadam mało, i kiedy posiadam dużo.

No tak, żebracy też mogą się pozabijać za dwa grosze.
– Tak. Nieprzypadkowo chciwość jest na liście grzechów głównych już na drugim miejscu, zaraz po pysze. Każdy człowiek jest grzesznikiem. Katolicy są o tyle w uprzywilejowanej sytuacji, że zdają sobie z tego sprawę. To pozwala coś z tym zrobić. Ja na przykład dałem się uwieść takiej myśli, że muszę najpierw w moim miejscu pracy zrobić wszystko, co do mnie należy, a dopiero później wpuścić Pana Boga. Nie ma nic bardziej błędnego, ale niestety uległem takiej pokusie i przez wiele lat nie prowadziłem tej firmy dobrze. Nie chcę powiedzieć, że ją teraz dobrze prowadzę, ale przynajmniej zdałem sobie sprawę, że to był błąd. I teraz staram się, żeby wszystko było oddane Panu Bogu. Bo tak jest o wiele wygodniej.

...niech Pan Bóg się o to martwi?
– Tak, dokładnie z tego powodu. Z tym związane jest, że w 2002 roku oddaliśmy firmę Matce Bożej.

„Oddaliśmy”, czyli kto oddał?
– Ja, moja rodzina i część pracowników. Ci, którzy jeżdżą z nami co roku 21 listopada na Jasną Górę na Mszę w intencji Wirometu. Potwierdzamy tam oddanie firmy Matce Bożej.

To jakaś szczególna data?
– O tak. Chcieliśmy odkupić 25 procent akcji od Skarbu Państwa. W czerwcu złożyliśmy ofertę, ale minął lipiec, sierpień, wrzesień... I nic. 21 listopada po powrocie z tej Mszy zadzwoniłem z pytaniem, jak sprawa wygląda. Była 14.20. Pani dyrektor kolejny raz odpowiedziała, że niestety pan minister nie znalazł jeszcze czasu. Ale pięć lub dziesięć po trzeciej, co w świecie urzędników nie jest zwyczajne, że jest się jeszcze w pracy, ta sama pani dyrektor zadzwoniła do mnie, że pan minister właśnie podpisał umowę sprzedaży akcji. Wiem, że związek między Mszą rano, a tym, że minister pięć po trzeciej złożył ten podpis, też nie jest przypadkiem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.