Papież i prorocy rozpaczy

rozmowa z ks. prof. Jerzym Szymikiem

|

GN 01/2008

publikacja 03.01.2008 15:54

O nowej encyklice – z Kubą Wojewódzkim i Marią Janion w tle– z ks. prof. Jerzym Szymikiem rozmawia Jarosław Dudała

Papież i prorocy rozpaczy fot. Marek Piekara

Ks. Jerzy Szymik – ur. 1953, teolog, poeta, członek Międzynarodowej Komisji Teologicznej przy watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary, profesor zwyczajny, wykładowca dogmatyki Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego i KUL

Jarosław Dudała: Mam znajomego, który jest niewierzący. Ma pewnie różne nadzieje, które chyba się spełniają, bo nieźle mu się powodzi. Ale jego nadzieja nie ma nic wspólnego z wiarą w Boga. Tymczasem Papież w encyklice „Spe salvi” koniecznie wiąże nadzieję właśnie z wiarą...
ks. prof. Jerzy Szymik: – Papież pisze, że – cytuję – „wiara jest nadzieją”. Pisze to zaraz na początku, na pierwszej stronie, w drugim punkcie. Jego teza brzmi: nadzieja prawdziwa, czyli taka, która nie jest i nie chce być matką głupich, musi sobie poradzić z kwestią śmierci. I z tą kwestią pana znajomy sobie nie poradzi bez wiary. Bo umrze. Jak umrę i ja... I nie uważam się wcale ani za lepszego, ani za mądrzejszego od niego. Uważam jedynie, że moja wiara (czyli nie ja, ale Bóg) daje nadzieję w obliczu śmierci, a jego niewiara nie daje takiej nadziei. Nadzieje, które nie biorą się za bary ze śmiercią, są bądź na zbyt małą miarę (to nadzieje typu: „może znajdą na to lekarstwo” i... rzeczywiście znajdują, człowiek żyje np. 6 lat dłużej, ale i tak umrze), albo są one naiwne lub iluzoryczne, tzn. obiecują coś, czego nie są w stanie dać. Powtórzę: prawdziwe wyzwanie, z którym zmaga się nadzieja, to śmierć. Wiara chrześcijańska ma odwagę twierdzić, że sobie z tym wyzwaniem radzi. To znaczy, że zna przyszłość człowieka pomimo unicestwiającej mocy śmierci. Chrześcijaństwo powiada, że nadzieja, którą ma do zaoferowania – nadzieja, którą nazwałbym chrystokształtną – przeniesie człowieka ponad granicą śmierci. Nadzieja ta mówi, że człowieka czeka los Jezusa Chrystusa: owszem, Golgota, ale i Wielkanoc. Wiara chrześcijańska oferuje nadzieję, którą Papież nazywa za Ewangelią życiem wiecznym. „Nasz Pasterz i Filozof” (czyli Chrystus, to zwroty z encykliki) chodzi ciemną doliną i przeprowadza przez nią dlatego, że On, Wskrzeszony – jest Zabitym, Zmartwychwstały – jest Umarłym. Doświadczył obu stanów. A to znaczy też, że Bóg w Jezusie ma doświadczenie tego największego wroga człowieczej nadziei – śmierci. I twierdzi Bóg, że nie do niej należy ostatnie słowo. Że Jego wszechmocna miłość jest mocniejsza... Panie Jarku, za 70 lat w tym miejscu spotka się zupełnie inny profesor z zupełnie innym dziennikarzem, ale my nie będziemy jednak unicestwieni, choć być może nawet wywiady po nas nie pozostaną. Ale będziemy żyli; w wieczności Boga, w Bogu.

Mówimy o tym, że przeciwieństwem nadziei jest śmierć. A co z beznadzieją, życiem bez tych małych ludzkich nadziei, o których Papież pisze, że też są ważne i potrzebne?
– Tym większe jest znaczenie jedynej, prawdziwej, niezniszczalnej nadziei dla ludzi takich, jak przywołany w encyklice XIX-wieczny wietnamski męczennik, Paweł Le-Bao-Thin, który żył w obozie koncentracyjnym. Nadzieja, o której mówimy, pomogła mu wytrwać. Ta nadzieja pomaga wielu ludziom dokonywać gestów heroicznych – wspomnijmy choćby ojca Kolbego. Małe ludzkie nadzieje są ważne, cudowne, potrzebne, wspierające – ale w obliczu śmierci są jednak właśnie „małe”, zbyt małe... Uważam zarazem, że głównym wrogiem małych i dużych nadziei, a zarazem jedną z największych pokus, która wisi jak smog w ponowoczesnym powietrzu, jest rozpacz.

Dlatego ta encyklika właśnie teraz?
– Oczywiście. Postrzegam Benedykta, a wcześniej Ratzingera, jako jednego z najwybitniejszych diagnostyków naszych czasów. Wręcz twierdzę, że on dlatego był (jest?) aż tak znienawidzony (te słynne określenia: Panzerkardinal, zimny, bezwzględny, anachroniczny itp. itd.), że z aż taką precyzją i przenikliwością potrafi pokazać, co jest pod dnem pewnych postaw, zjawisk, poglądów. Że nazywa to w chirurgicznie niemiecki sposób... On widzi diabła nagiego, bez przebrań. A ten tego właśnie strasznie nie lubi... Proszę spojrzeć: niemała część europejskiej wielkomiejskiej inteligencji wali tłumnie na spektakle Sary Kane i Nikołaja Kolady; jej guru to ludzie typu Krzysztofa Warlikowskiego czy pani profesor Marii Janion. A to są ludzie – przy głębokim i szczerym moim szacunku dla ich artyzmu, wiedzy, dorobku – którzy z nadzieją, o której mowa w „Spe salvi”, mają niewiele wspólnego (jeśli brać pod uwagę głoszone poglądy). Prof. Janion powiedziała: „Odrzucam religię jako pocieszenie. Odwołuję się tu do Simone Weil, która mówi, że nie można tylko nieprzerwanie krzyczeć: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił. Nie pozostaje nam nic więcej, jak trwanie w naszej tragicznej kondycji. Tylko to i nic więcej. Stawiam sobie wymóg trzeźwości, życia bez złudzenia, bez iluzji”.

To znaczy: odrzucam nadzieję jako matkę głupich.
– Coś znacznie więcej: odrzucam związek nadziei z wiarą religijną. Pierwsze zdanie tej wypowiedzi to: „odrzucam religię jako pocieszenie”. Tymczasem jedno z najpiękniejszych słów, które analizuje Papież w encyklice, to consolatio – pocieszenie, w łacińskim źródłosłowie to dosłownie: przebywanie z kimś samotnym, towarzyszenie czyjejś samotności, współ-samotność. To jest to, czego spodziewamy się ufnie po Bogu: że dzięki Niemu i z Nim nigdy nie jesteśmy tragicznie samotni. On jest Consolatorem... W tym sensie religia jest pocieszeniem. To zderzenie dwóch absolutnie przeciwstawnych wizji świata i kluczowy problem współczesności: czy to, co nas otacza, jest wyłącznie tragiczne? W imię czego warto kochać i cierpieć? Czy śmierć zniszczy nas nieodwołalnie, czy też istnieje wszechmocna miłość, która mnie ocali i przeniesie poza bramę unicestwienia? Do kogo należy ostatnie słowo w kwestii życia i śmierci? Do nicości czy do Boga? To są podstawowe pytania. To o nie chodzi w encyklice. Ten dokument jest wyzwaniem rzuconym najgroźniejszemu z demonów ponowoczesności – rozpaczy.

Cała literatura współczesna, ta najwnikliwsza, mówi o tym właśnie. Że mając wszystko, będąc technologicznie zaawansowanym, erotycznie zaspokojonym, relacyjnie spełnionym, finansowo niezależnym, multikulturowo wykształconym, w miarę zdrowym – jest się zarazem absolutnie zrozpaczonym i pozbawionym poczucia sensu życia. Jestem po lekturze czterech powieści Michela Houellebecqa, po lekturze „Mojego pierwszego samobójstwa” Pilcha, wielu książek Cunninghama, Austera etc. etc. – wszędzie (skądinąd świetna literatura, jak to jest napisane!) jazgot i kasandryczne zawodzenie. Po prostu „niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie, Boże”. Po prostu. Cokolwiek człowiek postawi w miejsce należne Bogu, to nie będzie to. Choćby to była władza potężna jak Putin, modelka jako żona, czy kościelne godności. Cokolwiek, kogokolwiek.

Ktoś powiedział, że drąży nas, Europejczyków, duchowa anoreksja: jesteśmy duchowo głodni, pokarm (czyli Chrystusa) mamy na wyciągnięcie ręki, ale nie chcemy go przyjąć. Kiedy to się zaczęło? W oświeceniu?
– W „Pamięci i tożsamości” Jan Paweł II pisał bardzo mocne słowa przeciw oświeceniu jako próbie odcięcia latorośli od winnego krzewu, czyli człowieka od Chrystusa. Pokazywał, że to jest klasyczny mechanizm autodestrukcji. To odcięcie znaczy: „Będziemy teraz hodować latorośl na czymś innym niż krzew winny. Musimy zdobyć swą ostateczną autonomię. Stworzymy now(oczesn)ego człowieka”. Benedykt stawia diagnozę, że to m.in osiągnięcia naukowe i techniczne zawróciły człowiekowi w głowie. Poprzez analizę myśli Bacona, Kanta i innych pokazuje, że człowiek położył nadzieję nie w Bogu, a w postępie rozumianym naukowo, technicznie, społecznie. Czyli „w materii” bezdusznej. O Karolu Marksie pisze wprost, cytuję: „Jego prawdziwy błąd to materializm”.

I od tych niespełna 300 lat nieźle nam, Europejczykom, idzie. Od wozu drabiniastego doszliśmy do odrzutowca, leczymy śmiertelne do niedawna choroby...
– Tym bardziej jesteśmy zagrożeni. Moja babcia mówiła, że jak kozie idzie za dobrze, to tako koza idzie na lód tańcować. I teraz właśnie obserwujemy ten proces. O tym też jest encyklika.

Co nas czeka? Jakaś katastrofa, perwersyjny koniec ludzkości? – jak pisał Kant.
– Myślę, że to nie musi nas czekać. Osobiście nie myślę o przyszłości kasandrycznie. Myślę o ogromnym potencjale chrześcijaństwa, innych religii, o cichym potencjale wielorakiego dobra. O tym, że istnieją duże połaci dobra i rzesze ludzi niezrozpaczonych, a szczęśliwych z najgłębszych przyczyn. Myślę też, nieco prowokacyjnie, że pewien kraj leżący mniej więcej w dorzeczu Wisły i Odry, nie jest ostatnim z takich miejsc...

Polska? Gdy słyszę powszechne w Polsce narzekania właściwie na wszystko, to przypomina mi się złośliwa uwaga, chyba Nietzschego, że chrześcijanie wyglądają, jakby byli nie do końca odkupieni.
– Nie wiem, na ile to kwestia naszej grzeszności i lichej religijności, a na ile kwestia mentalności słowiańskiego narodu, od około dwóch tysięcy lat żyjącego na terenach wilgotnych, dawniej bagnistych, prawie ciągle z mokrym śniegiem na czapkach. Widział Pan, jacy wesolutcy są Lapończycy i mieszkańcy Karelii? Bardzo, prawie jak Sycylijczycy... Szczypta humoru w myśleniu o nas może nie zawadzi...

Przez tysiąc lat mieliśmy jednak dość czasu, żeby przesiąknąć Ewangelią na tyle, żeby więcej było w nas ducha wdzięczności niż narzekania.
– W takim stawianiu sprawy jest jednak pewien rodzaj uproszczenia, sięgającego religijnej naiwności. Religijność pełna nadziei to nie tylko skakanie i śpiewanie „Alleluja!”, z amerykańskim uśmiechem na ustach; stomatologia może wiele, ale od niedawna dopiero... Nadzieja, o której mówi Papież, jest czymś znacznie więcej. Bo jak ją ma okazywać schorowany 80-latek czy w ogóle człowiek pod ciężarem straszliwego krzyża? Ich nadzieja jest czymś innym niż szczerzenie zębów. Na to ostatnie ich nie stać. Nadzieja to naprawdę coś więcej. Oczywiście grubiaństwo, mroczność serca, agresja, ciemne kompleksy i stałe narzekanie są wadami i grzechami. Nie bronię ani zła, ani głupoty. Ale wydaje mi się, że podstawowym skutkiem nadziei nie jest to, że się zaczynamy do siebie uśmiechać (obyśmy to robili, oczywiście!). Bo jednak kilku z nas ma bliskich chorych na raka, etc. Krótko mówiąc, nie chcę tego sprowadzić do powierzchni, choć nie twierdzę, że ona nie jest ważna. Nadzieja jest jednak przede wszystkim wolą życia, pozytywnym myśleniem o życiu, wiarą w to, że ono ma sens, jakiekolwiek przybiera formy, ponieważ ten sens nie jest wytwarzany przez nas, ale jest nam dany z zewnątrz.

Co w takim razie Ksiądz Profesor powie na takie zdanie, cytowane w encyklice za św. Augustynem: „Ewangelia mnie przeraża”. – I to jest zdrowy lęk – dodaje od siebie Papież. Trochę to zaskakujące…
– Myślę, że to wątek autobiograficzny. Papież to wybitny uniwersytecki teolog, znakomity pisarz, mistrzowsko łączący naukową erudycję ze stylem eseisty, człowiek, który całe życie marzył, żeby czytać księgi i pisać księgi. Ale też od początku Bóg go wyrywał z zacisza gabinetu i biblioteki. Uczynił go najpierw biskupem jednej z najważniejszych diecezji niemieckich (Monachium-Fryzynga). Potem wyrwał go z Bawarii na najtrudniejsze kościelne stanowisko doktrynalne (prefekta Kongregacji Nauki Wiary), które zajmował przez ponad 20 lat. I kiedy chciał już spokojnie napisać na emeryturze swojego wymarzonego „Jezusa z Nazaretu”, to Duch Boży zechciał, żeby został papieżem. I Papież, cytując Augustyna, pokazuje, że sam już dobrze wie, iż nie da się żyć w świecie czystego intelektu, jakby obok prozy życia. I mówi pod tekstem: nie martwcie się, więksi od nas mieli ten problem. Św. Augustyn, o którym myślimy, że jego życie było nieustannym pasmem pasjonującej twórczości, że wszyscy mu przyklaskiwali i zapisywali natychmiast jego złote zdania. Tymczasem on miał wokół siebie gromadę zawistników, którzy go ściągali na ubłoconą ziemię, bo był mądrzejszy od nich. Musiał „strzec się złośliwych, zachęcać leniwych, mitygować kłótliwych, tolerować złych (!!!) i – niestety – kochać wszystkich”. W tym sensie rozumiem to zdanie Augustyna cytowane przez Benedykta: „Ewangelia mnie przeraża”. To znaczy: tak, proza życia jest aż tak dotkliwa.

Trochę to pesymistyczne…
– Ja zdecydowanie odróżniam parę: pesymizm–optymizm od pary nadzieja–rozpacz. To różne poziomy. Jest możliwy pesymizm w połączeniu z nadzieją – wielu ludzi o głębokiej duchowości i sporym życiowym doświadczeniu to połączenie reprezentuje. Tak jak obecny Papież, który, zapytany kilkanaście lat temu przez Petera Seewalda („Sól ziemi”), w jaką stronę zmierza świat, odpowiedział (może nie wprost), że... w złą!
– Tak! Ale jest też możliwy optymizm połączony z rozpaczą. To jest nieraz część składowa postaw powierzchownych i płytkich, jakichś „optymistycznych” dziecinad, które kończą się krachem.

Przypadek Kuby Wojewódzkiego?
– Nie wiem. Myślę o Kubie Wojewódzkim ze współczuciem głębokim, jest mi go żal. Życzę mu dobrze... Ale połączenie optymizm–rozpacz polega na tym, że ktoś jest generalnie bardzo złego zdania o życiu. Ale kiedy myśli, co można by z niego wycisnąć dziś lub przez najbliższe dwa tygodnie, to mu jest fajnie. Tym smutniej będzie potem, i ta spirala będzie się nakręcać.

Papież pisze, że „nie uda się stworzyć pozytywnego po-rządku świata tam, gdzie dziczeją dusze”. My tymczasem często mówimy: – Wszystko byłoby OK, gdyby nie „oni” – rząd (ten czy tamten), gdyby nie koalicja, gdyby nie szef…
– Myślenie, że wszystkiemu winien jest rząd czy jakaś inna struktura, to myślenie postmarksistowskie typu: zmieńmy układ społeczny, a świat stanie się lepszy. Niebezpieczeństwo polega tu na tym, że owo myślenie nie jest pozbawione racji. Bo warto zmieniać relacje społeczne, koalicje rządowe, zmieniać szefów, żeby świat był lepszy. To częściowo prawda. Ale to nie jest ta najprawdziwsza prawda, bo świat zmienia się jednak od siebie, od własnego serca.

Papież mówi: „Jeśli nikt mnie już więcej nie słucha, Bóg mnie jeszcze słucha”.
– Najgłębszy komentarz do tych słów usłyszałem pół roku przed ich przeczytaniem w encyklice; usłyszałem je od mojego biskupa. Rozmawialiśmy o pewnej trudnej kwestii, której nie nazywaliśmy wprost, ale obaj wiedzieliśmy, o co chodzi. Abp Damian Zimoń, ściskając mi nagle dłoń, powiedział: „Cokolwiek się dzieje, zawsze jeszcze możesz się modlić”. To działa – w tym sensie, że nie ma sytuacji, z której nie byłoby bezpośredniego przystępu do Boga, choćby to był ciężki grzech czy wielkie cierpienie.

No dobrze, ale co to zmienia w praktyce?
– Wszystko. Najdosłowniej wszystko. Już wyjaśniam. Kilka miesięcy temu Benedykt XVI wybierał się do Ameryki Południowej. Zasadnicza tonacja komentarzy prasowych, np. Artura Domosławskiego, była taka: „Co on im tam będzie mówił?! Żeby wierzyli w Pana Boga? Przecież oni żyją w slamsach, potrzebują ekonomicznej zmiany, chcą się wyrwać z nędzy. Co on im jest w stanie powiedzieć? Że trzeba Boga kochać? Oni chcą jeść!”. W tej encyklice i w „Jezusie z Nazaretu” Papież powiada, że prawdziwa i zasadnicza zmiana świata – społeczno-ekonomiczna w konsekwencji także – dokonuje się tam, gdzie są serca, które przylegają do Boga. Czyli ludzie z przemienionymi sercami są w stanie przemienić świat – z niesprawiedliwego w sprawiedliwy, z wyzyskiwanego w uczciwie wynagradzany, etc. Tak to działa. Nie zmienia się najpierw struktur, nie zmieniając serca, bo to się obróci przeciw wolności, przeciw człowiekowi. Istnieje prymat Boga. Jeśli on zostaje odrzucony bądź zachwiany, wtedy dusze dziczeją. A wtedy świat staje się dżunglą. Pyta pan, co to zmienia, że Bóg mnie słucha. To zmienia wszystko, bo jeśli Bóg mnie słucha, to żadne potwory – żaden rak czy esesman – nie mają absolutnej władzy nad moim życiem. Zostają zrelatywizowane. A Bóg przeprowadzi mnie przez każdą z dolin ciemnych.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.