Mój Bóg nie buja

rozmowa z Lidką Pospieszalską

|

GN 19/2007

publikacja 09.05.2007 13:48

Z Lidką Pospieszalską o jej piosence, pierwszej na Liście Przebojów radiowej Trójki, i muzyce wyssanej z mlekiem matki rozmawia Marcin Jakimowicz

Mój Bóg nie buja Krzysztof Kusz

Lidka Pospieszalska ur. 1960, wokalistka jazzowa, kompozytorka, współpracowała m.in. z zespołami: Tie Break, New Life'm, Deus Meus, Raz Dwa Trzy. Ostatnio nagrała solową płytę „Inaije”.

Marcin Jakimowicz: Kiedyś podobno namiętnie słuchałaś w radiu Programu Drugiego. Czy teraz zastąpiła go Trójka? Co chwila słychać w niej Twoje piosenki…
Lidka Pospieszalska: – Nie (śmiech). Jesteśmy z Marcinem wierni Dwójce, ale Trójki też słuchamy, tym bardziej że zaczyna przypominać tę dawną. Pamiętam, jak wyjechaliśmy w styczniu na trasę kolędową, ktoś znajomy zadzwonił, że „Inaije” jest piosenką dnia, bardzo się ucieszyłam. Od tego dnia słucham Trójki jeszcze częściej (śmiech).

A kiedy dowiedziałaś się, że piosenka dotarła do pierwszego miejsca Listy Przebojów?
– Ta lista wypadała w Wielki Piątek, więc jej emisję przesunięto na Poniedziałek Wielkanocny. A ten spędzałam w gronie rodziny bez słuchawek przy uszach. Na drugi dzień dostałam SMS-a, że wygrałam.

Był szampan?
– Nie… ale ogromna radość.

Pytam, bo nikomu ze sceny chrześcijan nie udało się na liście wspiąć tak wysoko. Teraz nawet ci, którzy kościoły omijają szerokim łukiem, słyszą, że „twój Bóg nie buja cię”. Nigdy nie czułaś się przez Niego oszukana?
– Jak każdy przeżywam różne „ciemne noce”, nieraz bardzo długie, ale wiem, że po nich nastaje dzień. Ja tylko proszę Boga, abym zrozumiała, dlaczego. To pomaga iść dalej. Są ludzie, którzy nie pytają. Zazdroszczę im. Jedna z moich znajomych powiedziała mi: Ja już nie muszę wiedzieć, dlaczego. Ufam. Zachwyciło mnie to, chociaż wiem, że miała wtedy poważne problemy.

Kiedyś rozmawiałem z żoną pewnego muzyka. Skarżyła się, że jest jego automatyczną sekretarką: odbiera telefon i mówi: nie ma, nie ma, nie ma. Jak u Laskowika…
– To trochę tak jest. Zdarzały się Marcinowi trasy, gdy byłam w domu przez trzy tygodnie sama. Dzieci, pieluchy, ich choroby i samotność. Przyjeżdżał Marcin: jakby obcy człowiek. Ledwie się do niego przyzwyczaiłam, a on znów wyjeżdżał.

Śpiewasz o zabujaniu. Ciągle jesteś zabujana w mężu?
– Tak, chociaż to nie jest to samo uczucie co na początku. Małżeństwo, co jest chyba ważniejsze, to czas budowania więzi, przyjaźni, wybaczania, kochania od nowa. Czasem przypomina sinusoidę.

Bardzo długo czekałaś na płytowy debiut. Dlaczego?
– Katalizatorem tej płyty był ks. Grzegorz Ułamek. To on nieustannie zachęcał mnie i Marcina, byśmy wzięli się do pracy. Gdyby nie jego tragiczna śmierć, krążek zapewne ukazałby się szybciej. Długo czekałam na każdy wolny czas Marcina. A że on jest człowiekiem bardzo zajętym, płyta powstawała latami.

A szczerze: nie zazdrościłaś kolegom z Akademii Muzycznej, że nagrywają dziesiątki płyt, jeżdżą w trasy, a ty tylko dom i dom…?
– Czasami było mi bardzo trudno, ale ten czas wypełniałam malowaniem obrazków, komponowaniem, a czasami też pomagałam Marcinowi w jego muzycznych przedsięwzięciach.

Czekałaś aż trzy, cztery lata.
– A może piętnaście? Raczej nie porównywałam się z innymi. Po prostu chciałam śpiewać, rozwijać się. Bałam się, że stracę czas, energię, zapał do grania.

Ale chyba warto było czekać: nagrałaś płytę i od razu pierwsze miejsce na liście Trójki. Taki prezent! Nie nagrywałaś długo, bo wychowywałaś synów. To było ważniejsze niż muzyka…
– Oj, chyba zawsze jest ważniejsze.

W muzycznym środowisku? Niewielu poświęca się domowi, zaniedbując karierę na scenie…
– Wiesz, o tym się trzeba przekonać. Kilkanaście lat temu tego nie wiedziałam. Teraz widzę jasno, że wychowanie, kształtowanie osobowości dzieci to największe dzieło życia. Dziesięć płyt to za mało.
Twoi chłopcy wyssali z mlekiem matki zamiłowanie do muzyki. Podobno Cyganie zapraszają do spodziewających się dziecka kobiet kapele, by dzieci już w łonie matek oswoiły się z dźwiękami…
– Oj, i Nikodem, i Mikołaj nasłuchali się sporo mocnych dźwięków: współczesnego jazzu, rocka, muzyki poważnej... Jeździłam wówczas na Jazz Jamboree.

Ty też śpiewałaś już ponoć w piaskownicy…
– Tam, gdzie się wychowałam: na wsi pod Poznaniem, nie było piaskownic. Była polna droga pełna ogromnych kałuż. Po ciepłej burzy można było się zanurzyć po pas (śmiech). Wtedy nie jeździły traktory. Idąc tą polną drogą do szkoły, dwa kilometry, sporo się wydzierałam.

Wylądowałaś w Częstochowie. Nie dusisz się w mieście?
– Trochę tak. Dostaję małej klaustrofobii. Mój rodzinny dom stoi wśród pól: przestrzeń, spokój, czyste powietrze, praca w ogródku.... Zamieszkałam w Częstochowie, bo „poszłam za mężem”, ale często odwiedzamy Parkowo. Marcin też czuje się tam bardzo dobrze.

„Inaije” to płyta bardzo wiosenna. To Twoja ulubiona pora roku?
– Tak. Kocham wiosnę, zwłaszcza marzec. Jest zapowiedzią czegoś nowego, pięknego, czekaniem na pełnię życia.

Zawsze wierzyłaś w Boga?
– Zawsze, choć w rodzinnym domu nie mówiło się o Nim zbyt często, bo to, że On istnieje, było jakby naturalne i oczywiste. Sporo zawdzięczam babci. To ona uczyła mnie pacierza. Pamiętam październikowe Różańce, słowa „Pochwalony Jezus Chrystus” – gdy wchodziło się do domu, „Zostańcie z Bogiem” – na pożegnanie. Brakuje mi tego. Jako nastolatka przeżywałam okres buntu. Byłam w liceum, w klasie mat.-fiz. o wysokim poziomie, po religii oczekiwałam konkretnych odpowiedzi na moje liczne pytania, a spotkałam księdza, który na lekcji religii opowiadał kawały. Zrezygnowałam, bo czułam, że tracę czas. Byłam wtedy bardzo wymagająca. Również w stosunku do liturgii. Jeśli mi się coś nie podobało, szłam do innego kościoła...

Musiałaś jeździć na koniec Polski?
– Nie, na szczęście miałam dominikanów w Poznaniu. To się zmieniło, gdy spotkałam Marcina. Pamiętam, jak poszłam z nim do kościoła. Zachwyciłam się tym, jak reaguje, śpiewa. Przeżywał liturgię z ogromną prostotą. Zrozumiałam wtedy, że każda Eucharystia jest ważna.

A gdzie się spotkaliście z Marcinem? „W marcu gdzieś nad ranem” – jak napisał w Twojej piosence Wojtek Waglewski?
– Nie, chyba trochę wcześniej (śmiech). Zimą, na Wydziale Jazzu w Akademii Muzycznej w Katowicach. Spotkaliśmy się na imprezie, odreagowując stresujące egzaminy: granie przed komisją lub „lożą szyderców”, gdy egzaminy były otwarte. Zaczęliśmy rozmawiać. Marcin zachwycił mnie swą wrażliwością na sztukę, muzykę. Czułam podobnie jak on.

Wychodzisz na scenę w czasie Bożego Ciała w Rzeszowie. Patrzy na ciebie kilka tysięcy ludzi. Nie wstydzisz się przyznawać publicznie do Jezusa?
– Już nie. Ale pamiętam początki. Na początku trudno śpiewało mi się takie jednoznaczne, bezpośrednie teksty. Ale to szybko minęło, tym bardziej że wraz z Marcinem i Jasiem Budziaszkiem staramy się w doborze piosenek na ten koncert kierować właśnie pięknem tekstu i muzyki.

Koledzy ze studiów nie włożyli Cię do szufladki: dewotka, nawiedzona?
– Myślę, że nie wyglądam na osobę nawiedzoną, więc nie widzę powodu. Na mojej płycie znajdują się piosenki, które są tworzone z myślą o każdym człowieku, także niewierzącym. Poza tym sporo ludzi ze środowiska muzyków przeżyło radykalne nawrócenie. Ci to dopiero opowiedzieliby ci poruszające historie…

Gdy śpiewałaś z Deus Meus w chorzowskim Teatrze Rozrywki, nawet starzy Ślązacy powstawali z miejsc i wznieśli ręce do góry. Ktoś śmiał się, że to było czwarte powstanie śląskie… Doświadczyłaś kiedyś, że po koncercie przychodzili ludzie i mówili, że poczuli dotyk Boga?
– Wielokrotnie. Sama też tego doświadczyłam. I nawet nie w czasie koncertów tzw. chrześcijańskich, bo przecież kiedyś nie było takich koncertów. Odczuwałam dotyk Boga przez piękno muzyki, przez emocje, wywołujące ciarki na plecach. Człowiek przychodził po takim koncercie do domu i przez kilka dni chodził szczęśliwy. Naprawdę chciało się żyć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.