W ogniu Ducha

rozmowa z Cyprianem Morycem

|

GN 10/2007

publikacja 07.03.2007 21:30

O księdzu Blachnickim przewracającym się w grobie, zaprzyjaźnieniu się z kluczem i bioenergoterapeutach z ojcem Cyprianem Morycem rozmawia Marcin Jakimowicz

W ogniu Ducha Marcin Jakimowicz

O. Cyprian Moryc bernardyn, historyk sztuki, duszpasterz akademickiej wspólnoty „Jezus żyje wśród studentów” w Lublinie

Marcin Jakimowicz: Czy wspólnota jest do zbawienia koniecznie potrzebna?

O. Cyprian Moryc: – Tak (śmiech). Jest potrzebna do zbawienia. Jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, który przecież jest wspólnotą miłujących się Osób.

Wielu mówi: po co mi wspólnota?
– Wygodnie przyjąć taką postawę. Jestem na dystans, mam swój światek, swój domek. To jest bardzo egoistyczne, nie widzę cierpień drugiego człowieka, jego pragnień, nie słyszę jego wołania, nie poddaję się oczyszczeniu przez braci.

Gdybym nie był we wspólnocie, myślałbym, że jestem porządnym, pobożnym facetem. Przy znających mnie na wylot braciach trudno udawać….
– Tak. Nic przyjemnego. Wspólnota powinna być konfliktogenna. To dobrze, jeśli są spory o wartości. Gorzej, gdy kłócimy się o głupoty.

A sama niedzielna Msza nie wystarczy? Czy to jest wspólnota, czy jedynie zbieranina przypadkowych ludzi?
– Nie można przeżyć głęboko Mszy świętej, jeśli nie celebruje się wspólnoty w tygodniu. Msza święta jest źródłem i zarazem szczytem wspólnoty, jej prowokacją. W czasie Eucharystii są dwa wezwania Ducha Świętego: by z chleba i wina uczynił ciało i krew Jezusa i by z przypadkowych ludzi uczynił mistyczne ciało Chrystusa, czyli wspólnotę.

Czy jako młody chłopak miał Ojciec jakieś ciągoty wspólnotowe?
– Nie. Wychowałem się w tradycyjnej rodzinie katolickiej, ale zacząłem się budzić do życia wiary w pierwszych latach liceum. Zaczytywałem się w Piśmie Świętym. Dotykały mnie zwłaszcza obrazy z Dziejów Apostolskich, ukazujące pierwsze wspólnoty Kościoła. Zatęskniłem za taką formą życia. Dziś na Zachodzie wielu świeckich stara się realizować te słowa. W samej Wspólnocie Błogosławieństw taką formę życia wybrało już kilka tysięcy świeckich. Są i w Niemczech, i na Słowacji. Dlaczego nie nad Wisłą?
– Znam wielu Polaków, którzy modłą się, by te wspólnoty zakiełkowały nad Wisłą. Czemu ich jeszcze nie ma? Jest sporo głosów w naszym Kościele, że nasz katolicyzm jest mocny i trwały, bo przeszedł chrzest bojowy za czasów komunizmu, i że takie formy nie są tu potrzebne.

I dlatego Polacy muszą wyjeżdżać nad Sekwanę?
– Ja nie zgadzam się z tą opinią o silnym rodzimym katolicyzmie. To mit. Wiele naszych parafii – zwłaszcza w dużych miastach – to sypialnie. Sami parafianie opowiadają, że przyjeżdżają tu późno po pracy spać i nie mają czasu na spotkania z parafią.

Co Ojca zachwyciło we wspólnotach francuskich?
– Ci ludzie żyją wiarą na co dzień. Sprawiają wrażenie rzeczywiście zakochanych w Jezusie i ta miłość nie jest dla nich tematem tabu. Widać, że to ich pasja. Cały rytm dnia jest podporządkowany służbie Bogu. Ci ludzie mieszkają skromnie, prosto i promieniują radością. Zachwyca pięknie celebrowana liturgia z pierwiastkami bizantyjskimi.

Reżyser miał nakręcić film o Wspólnocie Błogosławieństw. Sala tonęła w kwiatach, ludzie tańczyli wokół ołtarza. Płynęła muzyka. Nie można było nigdzie znaleźć kamerzysty. Stał za budynkiem i... płakał. Poruszyło go piękno. Czy rzeczywiście to ono zbawi świat?
– Ciekawe, że o tym mówisz, bo tym właśnie zdaniem posługuje się założyciel Wspólnot Jerozolimskich! To nie jedynie estetyka – to zanurzenie w pięknie. Ludzie ze wspólnoty opowiadali mi, że współczesnego Francuza do wiary może przekonać jedynie piękno. Stąd czerpanie z liturgii bizantyjskiej, przepiękne tańce Izraela. Sama liturgia godzin nie jest rutynowym odbębnieniem: każdego dnia jest śpiewana na wiele głosów. Widziałem to na własne oczy w domu w Mortain. Taniec, ikony, kadzidła…

W takich domach mieszka jedynie po kilka osób. Czy te malutkie, kruche wspólnoty wystarczą? Nad Wisłą jesteśmy przyzwyczajeni raczej do masówki. Te ciągłe licytacje, ile to tysięcy przyszło na pielgrzymkę…
– Niepotrzebnie boimy się tego, co małe. Od wieków przyzwyczailiśmy się do masowych fet, np. koronacji maryjnych, zwłaszcza na Kresach, ostatnie lata też przynosiły wielkie manifestacje wiary. Były one potrzebne. Ale powiedzmy sobie szczerze: taka masówka nie zastąpi nigdy potrzeby bliskości, intymności, rodzinności wynikającej z naszego podobieństwa do Trójcy Świętej. Pamiętajmy, że Jezus otoczył się w Wieczerniku malutką wspólnotą. Siedemdziesięciu było tylko od czasu do czasu, a tłumy były kręgiem najdalszym. Takie codzienne wspólnoty są dziś koniecznością chwili, bo dziś trzeba wiosłować pod prąd…

Co może zrobić taka mała wspólnota na ogromnym blokowisku?
– Może promieniować, być zaczynem, nadawać smak.

Ile razy słyszałem przepychanki: we wspólnocie jest tylko dziesięć osób?
– A to najpiękniejszy czas wspólnoty! Tylko wtedy można się dogłębnie poznać i założyć solidny fundament pod coś większego.

Gdy powstawały, jak grzyby po deszczu, nowe wspólnoty, Jan Paweł II mówił: żyjemy w czasach wiosny Kościoła. Czy to nie chwyt marketingowy? A może mamy już późną jesień?
– Nie będę dyskutował z prorokami (śmiech). Nie wiem, czy już widzimy tę zapowiadaną przez Papieża wiosnę. Widzę jednak wiele wspólnot, które tętnią życiem. Trzeba je pielęgnować. Jezus w Ewangelii operował nieustannie obrazami rolnictwa, okopywania drzew, przycinania gałęzi. Nie wystarczy się cieszyć, że mamy w parafii wspólnotę. Trzeba wciąż siać, podlewać, czuwać.

Z Francji przyjechał znajomy kapłan zachwycony nowymi wspólnotami. Tylko jednej rzeczy wyraźnie nie akceptował: kiedyś, po celebracji Mszy świętej, wręczono mu ścierkę i musiał z innymi myć schody. Dla polskiego księdza to był szok…
– Sam zamiatałem tam plac przed kościołem (śmiech). U nas rzeczywiście tego się nie spotyka. Ksiądz jest na piedestale. A tam, przy ogromnym szacunku do kapłana, zaprasza się go do zwykłych czynności wspólnoty. To jest piękne. Wielowiekowe doświadczenie wspólnot monastycznych pokazuje, że praca fizyczna jeszcze nikomu nie zaszkodziła (śmiech). Jest wysoko ceniona. Ilu terapeutów opowiada dziś o roli pracy fizycznej w rozwiązywaniu konfliktów, napięć. Źle, jeśli odchodzimy we wspólnotach od tych najprostszych czynności. Jednej z sióstr Wspólnoty Betlejemskiej radzono, by zaprzyjaźniła się z kluczem i wsłuchiwała się w skrzypienie podłogi pod nogami. Taki kontakt z otoczeniem naprawdę pomaga twardo stąpać po ziemi. Bardzo mi się podobało, gdy po posiłku we Wspólnocie Błogosławieństw wszyscy ruszali do kuchni i szybciutko robili porządek.

Szczególnym charyzmatem Polski są oazy. Czy nie jest skandalem to, że po kilku latach formacji młodzi stwierdzają: „jesteśmy za starzy na wspólnotę, wydorośleliśmy” i odchodzą. Czy ksiądz Blachnicki nie przewraca się w grobie?
– Oj, chyba się przewraca. Boli mnie taka powszechna postawa. To klasyczny przykład marnowania potencjału w naszym Kościele. Oaza, którą znakomicie rozeznał Jan Paweł II, promując ją nawet w czasie swej ostatniej pielgrzymki, zamienia się…

…w spotkania dla grzecznych dzieci…
– Tak. Marnujemy skarb. Młodzi odchodzą, bo nie powiedziano im: macie stać się dojrzałą wspólnotą. Idą na studia, wyrastają z krótkich portek i znikają ze wspólnot. A może mają zakodowane, że wiara, „przyjaźń z Bozią”, jest tylko dla dzieci? Jeśli porzucamy wiarę jak dziecinną zabawkę, to znaczy, że nasze duszpasterstwo choruje. Pewnie brakuje świadectwa. A zdrowa wspólnota ma zawsze rys ewangelizacyjny.

Wspólnoty często przyciągają osoby słabe psychicznie…
– To przecież współcześni ubodzy! Gdzie mają trafić? I Paweł, i Piotr podkreślali: bylebyśmy tylko pamiętali o ubogich. Jasne, w skrajnych przypadkach nasza wspólnota współpracuje z psychologiem i od jego opinii zależy, czy jakaś osoba może się z nami modlić. Jeśli nie, staramy się jej pomóc w inny sposób. Ci ludzie czują się często pogardzani, odepchnięci…

A jeśli przyjdzie do Was ktoś po seansie Silvy, Reiki, bioenergoterapii?
– Oj, trzeba to potraktować poważnie. Takie osoby przechodzą modlitwę o uwolnienie. Biblia sporo mówi o charyzmacie rozeznania duchowego, o nazywaniu duchów po imieniu…

Idę do bioenergoterapeuty, bo jest skuteczny – odpowiedzą Ojcu.
– Przepraszam bardzo: skuteczność nie jest ostatecznym argumentem. Nie wiemy, kim jest bioenergoterapeuta. Biblia jest napęczniała od tekstów, które w sposób radykalny zakazują angażowania się w działania tajemne – okultystyczne. Mam doświadczenie, że w przypadku osób z doświadczeniem okultyzmu widać wyraźnie działanie duchów sprzeciwu. Taki człowiek przychodzi do rozmodlonej wspólnoty, zanurzonej w ogniu Ducha Świętego, i zło, którym zainfekował się w sekcie czy u wróżki, nie może znieść mocy modlitwy, bliskości Jezusa. Czytamy o tym w Biblii: Jezus przychodził i zaraz znajdował się opętany krzyczący: po co tu przyszedłeś? Święty Paweł już przekonał prokonsula Sergiusza, który chciał przyjąć chrzest, i nagle wkroczył mag, który zaczął go od tego odwodzić. Paweł mówi wprost: jesteś synem diabelskim. Zgodnie z nauką Katechizmu, mamy ostrzegać ludzi przed duchowymi zagrożeniami – wszystkimi!

Był czas, gdy salki katechetyczne były otwarte dla bioenergoterapeutów…
– Tak, to wymaga pokuty. Ale przede wszystkim musimy głosić moc uzdrowienia Jezusa. Czy mówimy ludziom, że mogą otrzymać zdrowie w sakramentach? Sobór nazywa przecież sakrament pokuty sakramentem uzdrowienia chrześcijańskiego. Przychodzimy do konfesjonału po zdrowie. Eucharystia jest lekarstwem, nie nagrodą. Ludzie idą do bioenergoterapeuty, bo szukają bliskiego kontaktu. Niekiedy oziębły lekarz czeka na łapówkę, nie ma czasu, jest rutyniarzem, musi powiedzieć bolesną prawdę, a tam są dotykani, jest ciepła rozmowa, jakiś ryt magiczny i wygodne kłamstwo, że wszystko będzie dobrze. A przecież mogą takiej bliskości doświadczyć w czasie spowiedzi czy Eucharystii. Ale nie znajdą tego, gdy sakramenty odprawiamy z zegarkiem w ręku.

Jedna dziewczyna napisała mi kiedyś, że tęskni za wspólnotową Mszą, bo czuła się na niej jak z Jezusem przy Ostatniej Wieczerzy. Dotknęły mnie te słowa. Jeśli Msza staje się napuszonym oratorium, to trudno. Mamy dbać o piękno Eucharystii i jej prawdziwy wspólnotowy wymiar. Nie można ludzi ściągać w dół, mamy pokazywać im rodzinny dom – niebo.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.