Kraj nielicznych misjonarzy

rozmowa z ks. Andrzejem Halembą

|

GN 11/2006

publikacja 08.03.2006 09:32

O tym, jak Polacy zamykają chrześcijaństwo za wysokim murem z ks. Andrzejem Halembą rozmawia Przemysław Kucharczak

Kraj nielicznych misjonarzy Henryk Przondziono

Przemysław Kucharczak: Dlaczego Polska, kraj pełnych kościołów, wysyła w świat tak mało misjonarzy?
Ks. Andrzej Halemba: – Bo my w Polsce nie doczytaliśmy do końca naszego kapłaństwa. Księża w Polsce, podobnie jak świeccy młodzi ludzie, są nastawieni na sukces. Są bardzo aktywni w parafiach, gdzie mogą widzieć efekty swojego wysiłku. Ale jednocześnie nie patrzą mile na ryzyko i nie chcą czegoś ważnego poświęcić. Pójść w nieznane i zacząć wszystko od zera.

Łatwo się o tym mówi. Ale przecież nie każdy ma odpowiednie dla misjonarza cechy. Nie wie na przykład, czy wytrzyma mu zdrowie...
– ...Albo czy zdoła nauczyć się nowych języków. Albo czy zaakceptują go ludzie, do których jedzie. Nie wie nawet, czy on sam ich zdoła zaakceptować. Z powodu takich niewiadomych Polacy wolą zostać w kraju, bo tu mają większą gwarancję na osiągnięcie sukcesu. A przecież chrześcijanina powinny cechować służebność i poświęcenie. Ta służebność u polskich księży jest bardzo silna. Ale brakuje poświęcenia. I dopóki tego poświęcenia nie będzie, nie będziemy mieli wielu polskich misjonarzy.

Ilu ich teraz jest?
– 2033 księży, zakonnic i świeckich, czyli bardzo mało w porównaniu z innymi. W tej chwili na misjach przebywa około 20 tysięcy Hiszpanów. Włochów jest „tylko” 16 tysięcy, ale to i tak osiem razy więcej niż misjonarzy z Polski. Ciągle sporo jest też na misjach księży z takich „starych” państw jak Francja, Belgia, Holandia. Jednak to już są w większości starsi panowie. Ich przeciętna wieku to 65–70 lat. Oni prowadzą około jednej czwartej wszystkich misji w Afryce. Za kilka lat te placówki przejdą w ręce kleru miejscowego. A ten kler jest nieliczny i niezbyt dobrze przygotowany do przejęcia duszpasterstwa.

Delikatnie to ksiądz ujął... Do Europy docierają niepokojące wieści, że afrykańscy duchowni bez porównania częściej niż nasi mają problemy z wiernością celibatowi, a nawet z monogamią. Że poziom duchowy i duszpasterski wielu z nich nie jest wysoki. Dlaczego to spada na Afrykę?
– Bo ksiądz jest silny wiarą jego ojców. Jeżeli wiara moich przodków była licha, to moja też będzie narażona na pokusy i problemy, podatna na burze. A mieszkańcy Afryki przyjęli chrześcijaństwo zaledwie sto lat temu! To bardzo, bardzo krótki okres. Porównajcie to sobie z historią Polski. Po stu latach chrześcijaństwa na Pomorzu, wznoszenia modłów w kościołach, nasi przodkowie wymordowali księży i zaczęli na nowo czcić Światowida. Co to jest sto lat?
Afrykańscy księża mają trudność ze zrozumieniem idei celibatu między innymi dlatego, że nawet w językach plemiennych kapłana zalicza się do ludzi... martwych. Bezpłodny to dla nich martwy! Świadomość tego bardzo ciąży na miejscowych kapłanach. Ja, ksiądz z Europy, umiem zobaczyć swoje życie jako produktywne i płodne. Pomagam i prowadzę innych ludzi, więc też jestem dla nich ojcem. Jednak Afrykanie wyrośli w innej kulturze i bardzo trudno jest im rozróżnić ojcostwo duchowe i fizyczne.

Podobno problemem są też rodziny księży, które zjeżdżają się z daleka i jak szarańcza objadają ich parafie?
– Często tak bywa. Ksiądz pochodzący z Afryki jest ciągle członkiem swojego klanu. I klan na niego nieustannie napiera. Jego członkowie czasem koczują na jego parafii. Choć w ostatnich latach to zjawisko jest już jakby mniejsze niż kiedyś. To też ma przyczyny głęboko zakorzenione w ich mentalności. Mieszkaniec Afryki uważa dzieci swoich braci i sióstr także za swoje dzieci. W ich języku nie ma nawet słów „siostrzeniec” czy „bratanek”. Miejscowy ksiądz tłumaczy więc często: „To są moje dzieci. Jak mógłbym im odmówić pomocy?”.

Ilu księży brakuje na misjach?
– Mnóstwo. W archidiecezji Kasama w Zambii, w której pracuję, przed 30 laty było 45 księży. A dzisiaj jest ich 43, choć katolików jest trzy razy więcej niż wtedy, a kaplic dwa razy więcej.

A parafie rozleglejsze niż u nas?
– Są rozleglejsze niż polskie diecezje. Parafia Mambwe, w której kiedyś pracowałem, rozciąga się na obszarze o promieniu około 80 kilometrów. Ma 25 tysięcy katolików i ponad 50 kaplic. Przed laty byliśmy tam w czwórkę, sami misjonarze z Polski. Mieliśmy doskonale zorganizowaną pracę. Jednak teraz w tej parafii jest tylko jeden miejscowy ksiądz. On nie ma szans, żeby nadążyć z pracą. Odwiedza kaplice raz na rok albo raz na dwa lata. Na przyjęcie chrztu czeka tam w tej chwili kilkaset osób. To niezwykły dramat.

Poza tym w miejscach, gdzie liczba księży spada, tam wspólnoty katolickie powoli przekształcają się w protestanckie. Bo świeccy są tam zostawieni sami sobie. Próbują rozwijać się duchowo, czytają Biblię. Ale nie mają kogoś, kto by im wytłumaczył ewentualne wątpliwości, brakuje im pasterza. Jak można oczekiwać, że będą dobrze rozumieli sakramenty Komunii i spowiedzi, skoro mają okazję do wyspowiadania się raz na dwa, trzy lata?

A czy ten katolik z buszu, ze skrawkiem materiału na biodrach, jest inny od tego katolika pod krawatem, w garniturze i ślicznych butach, który mieszka w Europie? Nie! Nie ma żadnej różnicy, to są dzieci tego samego Boga. I tak samo potrzebują opieki duchowej.

Dlaczego więc Polacy są tak mało zainteresowani misjami? Może z powodu niedokładnie rozumianej tolerancji? Myślenia w stylu: „Skoro Pan Bóg może zbawić wyznawców innych religii, to po co w ogóle się męczyć i ich nawracać”?
– Człowiek, który kieruje się szczerym sercem, może dojść do Boga, nie będąc chrześcijaninem. Ale to nie znaczy, że nie mamy mu głosić Ewangelii. My, niestety, zamknęliśmy chrześcijaństwo za wysokim murem. I tak sobie na niego patrzymy, polerujemy go, cieszymy się nim. Budujemy piękne świątynie, żeby móc się samemu w nich zebrać. Tymczasem Kościół, który nie jest otwarty na zewnątrz, umiera! Sam siebie oszukuje! Kościół musi być otwarty na zewnątrz. Pan Jezus nie bez powodu podkreśla, że w niebie będzie większa radość z tej jednej owieczki, która się odnalazła gdzieś daleko, niż z tych 99, które stoją bezpiecznie w zagrodzie.

Benedykt XVI mówi, że misje to szczególne zadanie, a nawet obowiązek Kościoła w Polsce. Apeluje, żebyśmy zapewnili naszym misjonarzom oparcie duchowe i wystarczającą pomoc materialną. Czy nowe Dzieło Pomocy „Ad gentes” może rozwiązać problemy?
– Ono jest absolutnie konieczne. Polacy są świetnym materiałem na misjonarzy. Mamy dużą łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi, tą naszą słowiańską gościnność i jowialność. Jednak polskim misjonarzom brakuje czegoś bardzo istotnego: zaplecza. Misjonarze z innych państw dzięki funduszom swoich rodaków bez problemu stawiają przy każdej swojej misji szkołę i szpital. To też jest potrzebne, bo nie można głosić królestwa Bożego głodnym ludziom. Oni są często tak biedni, że długo oszczędzają nawet na benzynę dla księdza. A 80 kilometrów jazdy po buszu do odległej kaplicy zabiera 20 litrów benzyny, wartej 60 zł. Jednak niezbędny jest też jeszcze jeden rodzaj zaplecza w kraju.

Jaki?
– Zaplecze modlitewne. Misjonarz musi mieć świadomość, że są gdzieś tam ludzie, którzy go wspierają. Że grupa młodzieży, babć albo dzieci regularnie poświęca mu swoje zdrowaśki. I musi mieć z tą grupą jakiś bezpośredni kontakt. Włosi i Hiszpanie mają takie grupy wsparcia dla każdego, konkretnego misjonarza. Właśnie to pozwoli misjonarzowi przetrwać na misjach bardzo trudne chwile.

Ks. Andrzej Halemba
Pracuje na misjach w Zambii. Tłumaczył na język ludu Mambwe Nowy Testament, jest też autorem słownika mambwe-angielskiego. To największy słownik w Afryce środkowej. Zebrał i opisał w językach mambwe i angielskim także bajki, które jeszcze pamiętają starzy ludzie z buszu. Bez niego uległyby one zapomnieniu, z ogromną szkodą dla tradycji i historii Zambii. Pochodzi z Chełma Śląskiego.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.