Żyję na Titanicu

rozmowa z z Michałem Lorencem

|

GN 06/2006

publikacja 01.02.2006 15:44

O chodzeniu po wodzie, zajączkach i bracie Albercie w szpitalu psychiatrycznym z Michałem Lorencem rozmawia Marcin Jakimowicz

Żyję na Titanicu Józef Wolny

Michał Lorenc: ur. w 1955 roku. Jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów muzyki filmowej. Napisał muzykę do ponad 150 filmów, seriali i spektakli teatralnych (m.in. „Bandyta”, „Nic”, „Przedwiośnie”, „Psy”, „Daleko od okna”, „Zabić Sekala”).

Marcin Jakimowicz: Jak znalazłeś się we wspólnocie Kościoła? Jak Pan Bóg złamał takiego indywidualistę?

Michał Lorenc: – Pamiętam świetnie moment przełomu. Siedziałem przy stole z Marcinem Pospieszalskim w sytuacji kompletnie beznadziejnej, w sytuacji człowieka, który ma świadomość, że już nie może żyć, tak jak żył. Marcin wysłuchał mnie, pomodlił się nade mną i zadzwonił do znajomego: Gdzie Michał ma teraz pójść? – Niech idzie do ojca Kowalskiego, to wielki charyzmatyk – usłyszał w słuchawce. Umówiłem się z tym ojcem Kowalskim, choć nie miałem pojęcia, kim on w ogóle jest. Poszedłem na takie spotkanie-spowiedź, a ksiądz Kowalski dłużej mi się spowiadał niż ja jemu. Byłem zgorszony tym, co powiedział mi o sobie. Myślę: jak taki święty ksiądz może opowiadać takie rzeczy? Gdy rozstawaliśmy się, mówię: Ojcze Kowalski, czy mogę prosić o to słynne błogosławieństwo? A on na to: Ale ja nie jestem żaden Kowalski. Myślę: Kurczę, wyspowiadałem się nie tam, gdzie trzeba, wszystko na nic. A on: Nazywam się Stanisław Jarosz, ale może moje błogosławieństwo też troszkę znaczy? (śmiech) I to był mój początek. Nie ten ksiądz, nie ten kościół, nie ta ulica. Same pomyłki. I tak idę. Jestem ciągnięty.

Często mówisz: Nie piszę muzyki, ona sama przychodzi. Nie szukałem różańca, on sam się o mnie upomniał. Decyzje też podejmują się same?
– Tak. Z perspektywy czasu widzę, że dobre decyzje stawały się same. Złe podjąłem ja sam. Widzę to po owocach. Ja nie jestem ciekawym facetem do robienia wywiadów. Bo u mnie nic się nie rozwiązało. Jestem w połowie drogi. Jestem kandydatem na chrześcijanina. Niewiele wiem. Bardzo wiele nie wiem. Przy niczym się już nie upieram. Wiem, że chwila przystąpienia do Kościoła była najmocniejszym doświadczeniem w moim życiu: silniejszym od narkotyków, hulaszczego życia i wielkich sukcesów międzynarodowych. Tamte emocje są niczym w porównaniu z oglądaniem życia przez pryzmat Biblii.

I bardziej ufasz teraz Słowu Bożemu niż wiadomościom telewizyjnym?
– W ogóle nie ufam. To mój problem. Zmagam się. Moja przekora związana jest z ogromną emocjonalnością. Zbyt mocną. Z jednej strony mam głęboko w swojej istocie wpisanego Pana Boga, a z drugiej jestem strasznie przekorny. Jestem trochę jak Żyd, który się ciągle targuje. No dobra, wyprowadziłeś mnie z Egiptu, ale na pewno nie dasz mi manny. Dałeś mi mannę, ale nie wybudujesz świątyni. Wybudowałeś świątynię, ale...

Jeśli się wystuka w Internecie hasło „Michał Lorenc”, wys- kakują informacje: jeden z największych kompozytorów muzyki filmowej, obsypany nagrodami, wybitny...
– A ja mam głęboką świadomość, że to nie moja zasługa. Ja raczej nisko cenię swoją twórczość. Po napisaniu muzyki jestem często załamany, nie słucham jej nawet kilka lat. Może to brzmi jak kokieteria, ale ja wiem, że wszystko jest z góry. Przykład? Kiedyś, gdy nie byłem jeszcze w Kościele, napisałem Ave Maria. Żona dyktowała mi słowa: Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna. Ja nie wiedziałem, że Ave Maria to Zdrowaś Maryjo. Nie znałem nawet tej modlitwy, nie miałem nic wspólnego z Kościołem, a napisałem utwór, który Zdzisław Szostak porównał z Gounodem, z Schubertem. Agnieszka modliła się wtedy o moje nawrócenie, błagała Boga o nawrócenie Michała. Bo Michał nie wracał do domu po parę nocy, bo Michał uciekał. I gdy wstąpiłem już do wspólnoty Kościoła, i na drogę neokatechumenalną, żona skarżyła się: Boże, prosiłam cię o nawrócenie Michała, ale otrzymałam zbyt wiele... (śmiech)

Żeby mieć niską ocenę swojej osoby, czy twórczości, trzeba być „temperowanym” przez Boga. Tak mówią najczęściej ludzie zmiażdżeni cierpieniem...
– A wierzysz w to, że gdy Pan Jezus przyszedł nad Jezioro Galilejskie i powiedział poważnym, żonatym i dzieciatym rybakom: „Pójdźcie za mną”, to oni natychmiast zostawili żony i dzieci, i jedyne źródło utrzymania, i poszli? Wierzysz w to? Znajdź mi takiego. Czy to możliwe? Przecież dziś byśmy powiedzieli: wariat. Jak on to mógł zrobić swojej żonie, dzieciom? To nieodpowiedzialne, nieludzkie. Tymczasem oni poszli. To było jak przymus. Święty Jan od Krzyża leżał krzyżem w kościele nie dlatego, że wypił kawkę, wypalił papieroska i powiedział: No tak, to już jest ten moment, w którym się położę. Jakaś siła przygniotła go tak, że nie było innej pozycji, w której mógłby się odnaleźć. Tylko w krzyżu, tylko na ziemi. Nie w ramach ćwiczeń jogi i relaksu. Tak samo z Apostołami.

To gdzie tu jest miejsce na wolność i wolny wybór?
– Radość! Spoglądasz na swoje życie i cały jego brud, a mimo to wiesz, że jesteś absolutnie ukochanym dzieckiem Pana Boga! I patrzysz na wszystko inaczej. Wszystko masz przebaczone. Wszystko. Miłość rozsadza skorupę lęku.

Wstajesz rano i widzisz, że jesteś ukochanym synem Boga?
– Rzadko. To jest tak jak z puszczaniem zajączków lusterkiem. To jest błysk. Ten zajączek, odbicie słońca, błyszczy i znika. Przez chwilę czuję, że jestem potrzebny, kochany.

I na długo starcza?
– Starcza, by żyć.

Ale życie często robi wszystko, byś zapomniał o tej miłości. Wchodzi się w noc, nie widać zajączków od Pana Boga, tylko grzech i swoją słabość. Jak wtedy uwierzyć Bogu na słowo?
– Nie wiem. Wiem tylko, że to potrzebne doświadczenie. Brat Albert przeżywał taką depresję, że przez cały rok nie wypowiedział ani jednego słowa. I bracia franciszkanie wsadzili go do domu dla psychicznie chorych we Lwowie. A tam on, arystokrata i genialny malarz, był przybity łańcuchami i polewany lodowatą wodą przez jakąś hołotę. Po roku przyjechał brat i zabrał go do domu. I jest genialna scena: Albert siedzi, a jego brat w drugim pokoju rozmawia ze znajomym księdzem o Ewangelii, o prostytutce. Albert słyszy słowa o przebaczeniu. W nocy wskakuje na konia i pędzi do tego księdza do spowiedzi. Na drugi dzień jest już innym człowiekiem. Dlaczego rzadko opowiadamy o tych mrocznych chwilach w życiu świętych? Przecież to materiał na wielki film!

Czy siedząc w kinie i oglądając dobry film, nie zazdrościsz, że nie napisałeś do niego muzyki?
– Zazdroszczę.

A chciałbyś napisać muzykę do „Pasji” Mela Gibsona?
– Z przyczyn finansowych tak (śmiech). Ale poważnie: oglądałem ten film z uczuciem pewnego zaskoczenia. To była ewangelia według Mela Gibsona. Jeśli się pokazuje np. Barabasza jako szaleńca z jednym okiem, który skacze jak małpa... A takich skrótów myślowych było niestety więcej. Figura Barabasza jest dla mnie kluczowa. Był więźniem politycznym, dowódcą powstania zelotów. Dla Żydów to był Kościuszko. Czemu się dziwimy, że wybrali jego, a nie jakiegoś nieznanego wędrowca? Żydzi byli pod okupa- cją Rzymian. Marzyli o wolności. Wyobraźmy sobie taki scenariusz: II wojna światowa, aleja Szucha. W celi siedzi dowódca AK i jakiś dziwak z Sieradza, który wprawdzie chodzi sobie pieszo po Wiśle, uzdrawia chorych, ale nie walczy z okupantem. Wyobraźmy to sobie. Przed chwilą przywitali go palmami: mocarza, cudotwórcę. Tłum wiwatował: nadchodzi wybawiciel. On pokaże tym Rzymianom! Przeistoczy się w jakiegoś smoka i zrzuci ich z tronu. I Żydzi czekają. Jeden dzień, drugi, trzeci. A ten prorok... siedzi i się modli. Zamiast walczyć, opowiada o jakichś drzewach figowych. Postawmy się w sytuacji Sanhedrynu: zwalniamy akowca, czy jakiegoś proroka, który chodzi po Wiśle? Najpierw wywal Rzymian, a potem nas nauczysz chodzić po wodzie i modlić się za nieprzyjaciół! A logika Jezusa jest inna: najpierw przyjrzyj sie sobie, przebacz i chodź po wodzie...

To dlaczego poszedłeś za takim Jezusem?
– Bo wszystko, co mi obiecał, spełnia się w moim życiu. Żyję, czuję smak. To najważniejsze. Gdybym nie trafił do wspólnoty Kościoła, nie jest pewne, czy bym żył. Jestem w związku z Agnieszką, moja żoną... Bywało bardzo różnie. Nasze małżeństwo wisiało na włosku. Do dziś żyjemy często jak na Titanicu. Nasz dom jest pełen wielkich namiętności i konfliktów. Wspólnota mnie ratuje. Nie mam wątpliwości. To jedyne świadectwo. Ludzie nie będą słuchali twej paplaniny. To ich kompletnie nie interesuje. Moi przyjaciele, np. Jurek Owsiak, patrzą na jedno: że na dwudziestego pierwszego już z kolei sylwestra przyszedłeś z żoną, że nie spiłeś się, choć dawniej osuszyłeś już niejedną flaszkę, że jesteś spokojny. Tylko to ich interesuje. Wiara jest łaską. Ja miałem szczęście. Denerwuję się, gdy słyszę, że „chrześcijaństwo jest normą”. Jaką normą? Czy to normalne, że dziewica rodzi Syna, w czasie Komunii zjadasz ciało swojego Boga, że zmartwychwstaniesz? To jest norma? Czy może mi to ktoś logicznie wytłumaczyć?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.