Idę pod prąd

Jan Drzymała

|

GN 36/2009

publikacja 06.09.2009 21:59

O bluesie, rodzinie, która jest najważniejsza, i modlitwie muzyką z Ireneuszem Dudkiem rozmawia Jan Drzymała.

Idę pod prąd fot. Roman Koszowski

Jan Drzymała: Kim jest Ireneusz Dudek: szalonym rock’n’rollowcem czy ułożonym bluesmanem?
Ireneusz Dudek: – Jak każdy człowiek, raz jestem czarny, raz biały. Rock’n’roll jest dla mnie oddechem, lekkością. Wyrosłem z bluesa. Mam wielki szacunek dla artystów bluesowych, dlatego nagranie bluesowej płyty jest wielkim przedsięwzięciem. Nie chcę kopiować niczego. Chcę być sobą. Shakin’ Dudi i Dudek z bluesem to jedna całość. Kiedyś chciałem oddzielić bluesa od Shakin’ Dudi. Rock’n’rolla traktowałem jak wygłup. Teraz widzę, że te kierunki do siebie się zbliżają.

Zaczynał Pan od klasyki…
– Od skrzypiec.

Skąd w takim razie wzięło się zamiłowanie do rock’n’rolla i bluesa?
– Wtedy już słuchałem Stonesów. Od początku chciałem uczyć się gry na gitarze, ale miałem za małe palce. Zły byłem, ale tata powiedział mi, że skrzypek zawsze jest szefem i dobrze, że gram na skrzypcach. Skrzypce ukształtowały moją wrażliwość.

Śląsk to dobre miejsce dla bluesa?
– Bardzo dobre.

Dlaczego właśnie tu blues się tak mocno zakorzenił?
– Niektórzy mówią, że tu jest ciężka praca, ciężkie życie, czarny Śląsk i czarny blues. Ja bym tego tak nie kojarzył. W Katowicach w „Ciapku” na Kościuszki w latach 60. koledzy grali to, co było modne w Anglii, a wtedy królował rythm’n’blues. Wtedy grało się do tańca. Ludzie chłonęli muzykę improwizowaną, śpiewaną po angielsku. To było źródło, z którego blues zaczął promieniować na inne miasta. Ale wszystko wyszło z Katowic.

Pił Pan dużo, jak udało się z tego wyjść?
– Pomogła mi wiara, którą rodzice we mnie zaszczepili, i moja żona. Zanim wzięliśmy ślub kościelny, postawiła mi warunek: „nie podniesiesz kielicha”. Powiedziałem OK i przysiągłem przed Bogiem. Tak to już trwa ponad 20 lat.

Ani kropli nie bierze Pan do ust?
– Nie. Obiecałem sobie, że moje dziecko nigdy mnie nie zobaczy pijanego. Dziecko strasznie to przeżywa, kiedy widzi rodzica pijanego. W Polsce jest ponad 90 proc. ludzi wierzących, ochrzczonych. Wiarę trzeba pojmować jako drogowskaz na życie. Dziesięć przykazań: nie zabijaj – tu wpisuje się również alkohol. Nie zabijaj kogoś, nie zabijaj siebie.

Dlatego na organizowanym przez Pana festiwalu Rawa Blues nawet piwa nie można się napić?
– Na Rawie Blues nie ma piwa ani żadnego innego alkoholu. Kręci nas tylko muzyka. Dzięki temu mogę zauważyć, który z wykonawców naprawdę się podoba. Śledzę reakcje ludzi i wiem, że nie ma innych czynników, które zakłóciłyby im odbiór. Na Rawie Blues jest cała gama muzyki i ludzie też przychodzą różni. Są młodzi z długimi włosami. Są osoby nieco starsze, elegancko ubrane. Są nawet rodziny. Jedni drugim nie przeszkadzają, razem się bawią, bo zaczyna działać muzyka, i to jest najistotniejsze.

A artyści?
– W latach, kiedy dojrzewałem, oglądałem się na Zachód. Niektórzy chlali. Nawet narkotyki wchodziły w grę. Miałem to szczęście, że za to się nigdy nie wziąłem. Teraz jest inaczej. Znowu śledzę Zachód. Prawdziwą klasą jest, kiedy ludzie na scenę przychodzą wypoczęci, niepijący. To jest dobra moda, która trwa już od dłuższego czasu. Widzę, jak na scenę – czy to na Rawie, czy na festiwalach jazzowych – wychodzą wielcy muzycy. Wypoczęci, wyspani, wypachnieni… Nie ma mowy o żadnym alkoholu.

Od początku Ireneusz Dudek jest buntownikiem. Może to też wyraz jakiegoś buntu?
– Może tak. Chcę być charakterystyczny, bo bunt jest wpisany cały czas w moje życie. Nawet Shakin’ Dudi rozwiązałem u szczytu sławy. Zauważyłem, że to jest fajne, kiedy się coś buduje, bo sam finał już nie jest tak czarujący, jak dojście do niego. Lubię mieć przeszkody i je pokonywać. Może w zakazie sprzedawania alkoholu na Rawie jest pewna odwaga, ale także wiara w ludzi, że im piwo nie jest potrzebne.

W życiu nie idzie Pan na łatwiznę. Nawet ostatnia akcja „Stop playbackowi” o tym świadczy. Co ukształtowało Pański charakter?
– Z domu wiem, że bez pracy nie ma żadnych efektów. Pracowitość jest wpisana we mnie, chociaż muszę się przyznać, że teraz już coraz mniej się chce… Pracowitość jest jedną z tych rzeczy, jakie wyniosłem z domu rodzinnego. W moim domu nie obywało się bez kłótni, sprzeczek. Chyba nie ma takiego domu. Ale nigdy nie było mowy o rozwodzie. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem i to też jest dla mnie ważne. Co Pan Bóg złączył, tego niech człowiek nie rozłącza. Trzecia sprawa to niedziela – dzień inny niż pozostałe. Wspólny obiad. To jest bardzo istotna rzecz – takie niby drobnostki. Podobnie wspólne wyjazdy na wakacje.

Jak artyście udaje się wspólnie z rodziną spędzać niedziele?
– Jeśli tylko nie gram, w niedzielę rano jemy śniadanie i idziemy razem do kościoła. Potem jemy razem obiad… To jest wielka przyjemność – bycie razem – bo rodzina razem musi być najważniejsza, nie tylko na papierze.

Jak na zbuntowanego rock’n’rollowca głosi Pan dość tradycyjne poglądy.
– Ukształtowały mnie wartości, rodzina i wiara. Koleje życia ciągnęły mnie w złych kierunkach, ale wartości, jakie ukształtowali we mnie rodzice, były dla mnie oparciem. Zakorzenili je przez swoją postawę. Nie zawsze tak to postrzegałem. Był okres buntu, ale teraz to dopiero widzę. A te wszystkie rzeczy, które były związane z moimi różnymi odchyłami… Umiałem nad nimi zapanować, ponieważ są jedne zasady życia – to jest 10 przykazań. I ponieważ jestem wierny tym zasadom, życie staje się prostsze, normalne, uśmiechnięte. Niebo może być tu, na ziemi.

Niejeden człowiek po tym, co Pan przeżył, mówiłby zupełnie inaczej…
– Można się nad sobą litować, można mówić: ja bym zrobił zupełnie inaczej, ale trzeba wiedzieć, że to nie człowiek działa, a Bóg. Człowiek powinien się cieszyć z jednej rzeczy: że czasem może być kimś w miarę dobrym. Wtedy to działanie Boga może być w tobie większe i wtedy masz tę satysfakcję. Nawiązując do tych moich sytuacji rodzinnych, jak chociażby śmierć córki Dorotki, wtedy możesz w jakiś sposób… Nie, nie pojąć, bo tego się nie da pojąć, pogodzić, może to jest złe słowo. W każdym działaniu Boskim należy znaleźć pewien sens. Nie ma śmierci bez sensu. Kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, stając nad jej grobem, znalazłem nawet pewną podpowiedź. Fenomen polega na tym, że człowiek wie, że odejdzie. Śmierć jest cały czas obecna, ale nie dopuszczamy tej myśli do siebie. Nie czujesz jej. Natomiast stając przed grobem, powiedziałem sobie: „Nie! Nie bądź pazerny, nie lataj za popularnością, za pieniędzmi. Pamiętaj, że twoje życie też się kończy i musisz je przeżyć w zgodzie z tą Prawdą, jaką jest Bóg. Podążać za Nim, a przynajmniej próbować”. Człowiek jest odpowiedzialny przede wszystkim za siebie. Podstawowa rzecz: dostałeś ciało, duszę i z tego będziesz przede wszystkim rozliczony. I nawet czyniąc jakieś dobro dla drugiego, trzeba pamiętać, że musisz to robić bez pewnej chęci aprobaty, dziękowania, obnoszenia się z nim. To powinno być robione w ukryciu, samo dla siebie. Musisz mieć wewnętrzne przekonanie, że masz to zrobić.

Wielu bluesmanów – Nalepa, Riedel – w swoich utworach wyśpiewuje modlitwę. Czy można modlić się bluesem?
– W różny sposób można się modlić. Można bezpośrednio zwracać się do Boga. Ja nie piszę tekstów i wolę się modlić skrycie. Nie ukrywam swojej wiary, ale też się z nią nie obnoszę na co dzień. Jeżeli mogę się podzielić swoim doświadczeniem, to OK, ale na razie nie znalazłem potrzeby śpiewania o tym.
Przygotowałem kiedyś utwór o Trójcy Przenajświętszej na dwustulecie kościoła w Jaworzu. Tam było odniesienie do Absolutu. Co prawda nie ja pisałem tekst. Muzyka była moja. Fajnie jest modlić się, śpiewając. Ja to robię co niedzielę.

Mam rozumieć, że scena to jedno, wiara to drugie?
–Jestem człowiekiem wierzącym, ale zasadniczo moja sztuka nie przynależy do Kościoła. Kilka razy w życiu zagrałem w kościele. Ksiądz Stanisław Puchała poprosił mnie kiedyś, bym wystąpił na Sacrosongu. Studenci wtedy modlili się o moje nogi, bo miałem poważny wypadek. Mogłem już nigdy nie chodzić. Zagrałem wtedy w trio z Grzegorzem Kapołką i Bronkiem Dużym. Młodzieży bardzo się podobało, ale pamiętam, że dwie kobiety wyszły z kościoła oburzone. Pomyślałem wtedy: „nie, nie. Nie będę eksperymentował w kościele”. Muzykę kościelną kojarzę z organami i z piękną harmonią. Byłem przeciwny, kiedy w krypcie katowickiej katedry pojawiły się w latach 60. pierwsze bigbitowe zespoły: gitary, bębny… To było nieporozumienie. Taka muzyka rozprasza. Dzisiaj również jestem przeciwny, jeśli w czasie Mszy pojawiają się młodzi ludzie z gitarami, bębenkami, flecikami i coś próbują grać, a czasem, niestety, jest to byle jakie. Poza liturgią, jak najbardziej, można się spotykać, grać, ale na Mszy – tylko muzyka z górnej półki.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.