Zakorzenieni

Marcin Jakimowicz

|

GN 35/2008

publikacja 03.09.2008 21:24

Czy młody chłopak w koszulce rockowej kapeli może zachwycić się pieśnią, która sto lat przeleżała na strychu? Może. Widziałem to na własne oczy. W Jarosławiu, na festiwalu do tańca i do różańca.

Miałem kiedyś sen. A może to nie był sen? Pędziłem nocą autokarem przez pogrążoną w mroku Rumunię. Wszyscy dokoła spali, a ich głowy śmiesznie kołysały się na boki. Autobus lekko szarpnął i na chwilę się zbudziłem. To, co ujrzałem za szybą, zapierało dech w piersiach. Rynek małego miasteczka. Na wiodących do kościoła (cerkwi?) szerokich schodach wirowały w tańcu pary. Grała cygańska orkiestra. Wesele? Autobus wyjechał z miasteczka. Zasnąłem. Gdy rano obudziłem się w dusznym autokarze, nie wiedziałem, czy to, co ujrzałem kilka godzin wcześniej, było snem czy jawą. Gdy trafiłem do Jarosławia na XVI Festiwal Muzyki Dawnej, przetarłem oczy ze zdumienia. Wydawało mi się, że mam déjà vu. Pod rozgwieżdżonym niebem między kamieniczkami tańczyło kilkadziesiąt par.

Oświetlało ich jedynie światło księżyca i płomienie pochodni. Grała znakomita Kapela Brodów, odkurzająca stare ludowe melodie. Nogi same rwały się do tańca. Obok ludzie popijali wino i żywo dyskutowali. O wyczynach olimpijczyków? Srebrnym medalu naszego dyskobola? Tarczy antyrakietowej? Nie... O chorale gregoriańskim, muzyce cerkiewnej, pieśniach irlandzkich imigrantów, greckich instrumentach ludowych i kantorze z Szypliszek. Prawdziwy tygiel. Jak sam Jarosław – śliczne miasteczko tuż przy wschodniej granicy. Na komórkę przychodzą tu powitalne SMS-y ukraińskich sieci telefonicznych. Tu krzyżowały się najważniejsze szlaki handlowe: ze Śląska na Ruś i z Gdańska na Węgry. Co roku odbywały się tu słynne w całej Europie jarmarki. Tu Wschód spotykał Zachód, a judaizm, chrześcijaństwo i islam. Dziś przez kilka dni Festiwalu „Pieśni naszych korzeni” miasto znów żyje bizantyjskimi hymnami, hebrajskimi psalmami i chorałem gregoriańskim.

Zaczarowani
Festiwal ma w sobie coś i ze święta, i z jarmarku. To impreza do tańca i do różańca. Młodzi tańczący skoczne oberki dwie godziny wcześniej szczelnie wypełniali piękną greckokatolicką cerkiew. Świątynia pękała w szwach. Ludzie siedzieli aż pod ikonostasem. Mrok rozświetlały jedynie wątłe płomyki świec. Pachniało kadzidłem i woskiem; niedawno skończył się parafialny odpust. Ciszę rozdarł przejmujący głos Anny Brody. Gdy śpiewała o „Niebieskiej Królowej, Wonnym Kwiecie, Lekarce chrześcijańskiej, Pani anielskiej” po plecach chodziły ciarki. Młodzi siedzieli jak zaczarowani, porażeni pięknem pieśni, które kiedyś śpiewały ich babcie.

Na festiwalu od lat można usłyszeć i muzyczną śmietankę, i „naturszczyków”. Jest i pierwsza liga, występująca w salach koncertowych całego świata, i ci, którzy w zaciszu domów pielęgnują tradycyjny śpiew, wyssany z mlekiem matki. – Nie chodzi o to, że ci ludzie występują rzadko. Oni nie występują nigdy! – śmieje się Marcin Bornus-Szczyciński, jeden z twórców festiwalu. – Przed laty ściągnęliśmy tu ojca Spirydona, pierwszego kantora góry Athos, który nigdy nie daje koncertów. Gdy nagraliśmy jego występ, od razu zgłosiło się do nas greckie radio. Chciało kupić te nagrania. Oni doskonale wiedzieli, że czegoś takiego nie usłyszą. Bizantyjskie hymny z samej świętej góry Athos! Podobny koncert usłyszycie dziś wieczorem. Wystąpi Arcybractwo Najświętszego Krzyża z Sessa Aurunca we Włoszech. Oni nie dają koncertów. Odtwarzają jedynie rytuały Wielkiego Tygodnia, liturgiczne misterium, które od wieków pielęgnują.

Tradycyjny punk
Zatłoczony jarosławski targ. Na stolikach opony do rowerów, używana odzież, miód, warzywa, latarki „Made in China”. Z okien położonej tuż przy straganach szkoły dobiega potężny męski śpiew. W sali sporo odwróconych do góry nogami ławek. Pod blatami uczniowie przykleili mnóstwo gum do żucia. Widać, że na lekcjach baaardzo się nudzili. Teraz nie nudzi się nikt. Wszyscy zapatrzeni są w stojącego na środku sali faceta. Wygląda odjazdowo. Zakolczykowany, w wysadzanym ćwiekami pasku. Tim Eriksen śpiewa hymny, które migranci irlandzcy pisali po przybyciu do Ameryki. Multiinstrumentalista, kompozytor, pieśniarz i poeta od lat niestrudzenie popularyzuje tradycję „Sacred Harp”, polifonicznych hymnów protestanckich. Tim ma również punkowe korzenie. Grał na scenie z samym Kurtem Cobainem z Nirvany. Uczył tradycyjnego śpiewu m.in. Nicole Kidman i Stinga. Teraz słuchają go młodzi Polacy. Powtarzają tradycyjne amerykańskie hymny nuta po nucie. Zerwali się wcześnie rano. O ósmej wypełnili kościół przy opactwie benedyktynek. Kiedyś modliło się w nim kilkaset sióstr. Dziś tłum młodych ludzi zaczyna śpiewać jutrznię. Płyną łacińskie psalmy chorału gregoriańskiego. Gdyby ktoś powiedział przed dwudziestu laty, że młodzi będą w stanie przez 40 minut wyśpiewać łacińskie wersy,ludzie popukaliby się po głowie. A jednak… To również owoc jarosławskiego festiwalu.

Ale wiocha!
– Tu lepiej nie przyznawać się, że przyjechało się z dużego miasta. Im mniejsza dziura, tym lepiej – wybuchają śmiechem Agnieszka Kleczkowska i Beata Adamczewska. – Przyjechałyśmy z Suwałk koło Szypliszek i z Augustowa koło Gabowych Grądów. Dlaczego właśnie Gabowych Grądów? Bo to tradycyjna wioska staroobrzędowców – śmieją się dziewczyny. Agnieszka przyjechała na festiwal po raz drugi. – Jarosław to maraton. Ciężka orka od rana do późnych godzin nocnych. Przed rokiem nie miałam nawet chwili, by w ciągu dnia wrócić do pokoju. Ten festiwal niesamowicie wciąga, ma nieprawdopodobną atmosferę… Gdy Kapela Brodów intonuje starą pieśń maryjną, koleżance Agnieszki, Beacie, błyszczą oczy. – Pamiętam, że tę piosenkę śpiewała moja babcia.

Szła do pracy w polu, a pod nosem nuciła ten hymn do Maryi. W Jarosławiu śpiewa go kilkadziesiąt gardeł. – Czy nie czujecie się jak pracownicy skansenu? Wyszperacie jakąś zapomnianą pieśń, zaśpiewacie ją na koncercie, a potem powędruje ona znów na strych? – prowokuję Macieja Kazińskiego, dyrektora artystycznego imprezy. – Nie. Ta muzyka żyje! Ten festiwal pokazuje jak na dłoni, jak wielka moc tkwi w tradycji. To nie martwa rzeczywistość. To żywa rzecz. Pokłady pamięci są jedynie trochę przysypane. Żywiołowe przyjęcie tej muzyki świadczy o tym, że wyrosło pokolenie ludzi, dla których ta rzeczywistość stała się czymś naturalnym. Pamiętam pierwsze próby chorału przed laty. To było dukanie. A dziś? Liturgia płynie. Jest żywa. Wracając z Jarosławia, nawet nie chciało mi się słuchać radia, sieczki letnich hitów, muzycznej papki serwowanej przez większość stacji. W głowie kołatały mi słowa pieśni, którą na zakończenie występu Kapeli Brodów śpiewał cały kościół. Wracają do mnie nawet teraz, gdy stukam w klawiaturę. Czy śpiewała ją moja babcia?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.