Facet w czerni

Marcin Jakimowicz

|

GN 36/2006

publikacja 04.09.2006 13:31

Samotny, cierpiący, znużony życiem mężczyzna z czarną gitarą w ręce siedzi w fotelu i śpiewa: Boże, błagam, pomóż mi! Aż nie chce się wierzyć, że ten kowboj sprzedał w Stanach więcej płyt niż Beatlesi.

Facet w czerni W maju 2003, po śmierci June Carter, ukochanej żony, rzucił się w wir jeszcze intensywniejszej pracy.

Widziałeś teledysk Casha „Hurt”? – podniecał się kolega. Nie widziałem. Nigdy nie przepadałem za country. Gdy słyszałem radosne dźwięki rodem z Dzikiego Zachodu, przechodziłem na drugą stronę ulicy. Nie przekonywał mnie Johnny Cash, śpiewający o kowboju, który powinien zostawić swą spluwę w domu. A jednak... Nagranymi tuż przed śmiercią piosenkami amerykański idol rzucił mnie na kolana. Wcześniej sam na nie upadł

Potrafię tylko ranić
Oglądam teledysk. Samotny, zmęczony mężczyzna opowiada: zraniłem się, by sprawdzić, czy jeszcze coś czuję. Porażająca piosenka. W ustach zniszczonego przez chorobę człowieka robi o wiele większe wrażenie niż w oryginalnym wykonaniu industrialnego guru Trenta Reznora z Nine Inch Nails. Popularny „Facet w czerni” (Man in black), uwielbiany za oceanem (sprzedał więcej płyt niż Beatlesi), mówi wprost: wszystko jest pyłem, brudem, moi najbliżsi przyjaciele odeszli.

Jak w kalejdoskopie przesuwają się kadry z jego gwiazdorskiej drogi: migawki ze szczęśliwego życia małżeńskiego, brawurowe występy, pełne sale koncertowe. Co pozostało? Pustka, zakurzone statuetki, połamane nagrody. Na fotelu siedzi stary, zmęczony, płaczący człowiek. Ostatnie kadry teledysku pokazują rozpiętego na krzyżu ociekającego krwią skazańca. To Jezus z Nazaretu, przez ostatnie lata najlepszy przyjaciel amerykańskiego idola. Cash śpiewał o Nim wprost:

Padłem na kolana
Rozmawiając z człowiekiem z Galilei
Mówił do mnie głosem pełnym słodyczy
Wydawało mi się nawet,
że słyszę szuranie anielskich stóp
Zawołał mnie po imieniu,
a moje serce zamarło
A On powiedział: John, idź,
pełnij moją wolę
(God’s Gonna Cut You Down)

Poszedł. Był wędrowcem. Przeszedł długą bolesną drogę. 71-letni muzyk pogodził się ze światem. Pokazał, że nawet bolesne doświadczenia: śmierć brata, nieudane pierwsze małżeństwo, alkohol i narkotyki nie potrafiły go zniszczyć. Po długiej wędrówce odnalazł światło. Pogodził się z Bogiem. W ostatnich wywiadach mówił nawet o sobie jako o pieśniarzu religijnym, a w piosenki wplatał biblijne cytaty. Był przyjacielem znanego ewangelizatora Billy’ego Grahama. Lider U2 Bono, zafascynowany duchową drogą mistrza country, napisał dla niego piosenkę: „Wanderer”. Wieńczyła pełną rozgoryczenia płytę Irlandczyków „Zooropa”. Była jak jasny, pełen nadziei przebłysk. – Jestem wędrowcem – śpiewał Cash.

Już wcześniej, jako zdeklarowany chrześcijanin, nagrał kilka płyt w stylu gospel. W 1973 ukazał się krążek „The Gospel Road” o życiu Jezusa Chrystusa. Cash napisał też dwie duchowe biografie: swoją („Man in Black”) i... świętego Pawła („Man in White”).

Błagam, pomóż!
Był nieustannie w drodze. Nagrywał bez wytchnienia. W maju 2003, po śmierci June Carter, ukochanej żony, rzucił się w wir jeszcze intensywniejszej pracy. Schorowany muzyk właściwie nie opuszczał studia. Pisał piosenkę za piosenką. Tylko to dawało mu ukojenie. Wiedział świetnie, że jego dni są policzone, a mimo to nie rozpaczał. Mówił: podałem rękę śmierci. W jego głosie słychać wyczerpanie i fizyczny ból. Po śmierci ukochanej żony przejmująco wołał:

Panie, pomóż mi iść
Jedną milę, jeszcze jedną milę
Jestem już wyczerpany
wędrowaniem w samotności
Panie, pomóż mi się uśmiechnąć
Daj mi uśmiech, jeden, jedyny
uśmiech
Wiesz, że sam już tego
nie potrafię.
Nie myślałem, że będę
potrzebował pomocy
Sądziłem, że ze wszystkim
poradzę sobie sam,
A teraz z uniżonym sercem,
na zgiętych kolanach
błagam Cię: pomóż mi
(Help me)

Takie słowa w ustach człowieka, który sprzedał w Stanach miliony płyt, porażają. Szczera do bólu modlitwa kowboja, bez udawania, przyklejonych uśmiechów. Zaśpiewana nie wtedy, gdy stał w świetle reflektorów, odbierając kolejną nagrodę, ale wówczas, gdy siedział opuszczony w swym fotelu.

Ostatnie utwory pełne są zwrotów do Stwórcy. Płyty „The Man Comes Around” (2002) i „A Hundred Highways” (2006) wieńczą cykl „American recordings”, rozwijającą się w sposób nieplanowany serię, będącą najlepszymi albumami w karierze amerykańskiego barda. Dawno nie słyszałem tak przejmującej i szczerej muzyki. To ostatnie numery człowieka, który wie, że jego dni są policzone, podaje rękę śmierci, rozlicza się ze swym życiem i pełen tęsknoty woła do Boga. Nic dziwnego, że krążek od razu znalazł się na pierwszym miejscu listy bestsellerów „Billboardu”.

To materiał niesłychanie surowy, intymny, oszczędny (w tle usłyszymy zaledwie smyczki czy fortepian), bardzo prawdziwy i pełen pokory. Chyba żadna płyta nie zawiera tak potężnej dawki emocji. Cash nagrywał w domu. Ostatnie piosenki pozbierał ich producent Rick Rubin (wcześniej pracował z metalowym Slayerem i Red Hot Chili Peppers). Materiał na płytę powstawał w ostatnich miesiącach, a nawet dniach życia artysty, gdy tylko miał jeszcze siłę śpiewać. W wywiadach opowiadał:: „Teraz wiem, jak bardzo potrzebowałem Cię, Jezu. Moja dusza jest w Twoich rękach”. Bóg zabrał go do siebie dokładnie trzy lata temu. Amerykański kowboj zmarł w piątek 12 września 2003 r. na skutek poważnych powikłań cukrzycy. Pozostawił po sobie wołanie: Możesz uciekać przez długi, długi czas, ale prędzej czy później Bóg i tak cię dopadnie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.