Cuda, cuda ogłaszają!

GN 51-52/2022

publikacja 22.12.2022 00:00

Czy warto modlić się o cuda? Na to pytanie odpowiada ks. prof. Mariusz Rosik, redaktor naukowy książki „Cuda dzisiaj”.

Cuda,  cuda ogłaszają! Maciej Rajfur /Foto Gość

Marcin Jakimowicz: Czy gdyby Polska zagrała w finale mistrzostw świata w piłce nożnej, byłby to cud?

Ks. prof. Mariusz Rosik:
Niedługo po zamachu na World ­Trade Center we wrześniu 2001 r. zaproszono mnie na cykl wykładów dla środowisk polonijnych w Kanadzie i tam poznałem historię pana Stanisława. Ten mężczyzna wciąż modli się o nawrócenie swojego syna, który dawno temu porzucił drogi wiary. Syn prowadził kancelarię w jednej z bliźniaczych wież World Trade Center. Tamtego dnia po raz pierwszy zaspał i spóźnił się do pracy. Tylko dzięki temu ocalał. Jego współpracownicy zginęli. Pan Stanisław mówi: „Cud”, a syn odpowiada: „Tamtego ranka miałem szczęście”.

Widział Ksiądz Profesor w swym życiu cud?

Jezus wyjaśniał: „Kto we Mnie wierzy, będzie także dokonywał tych dzieł, których Ja dokonuję, a nawet większe od tych uczyni”. Karmił głodnych na pustkowiu, wyrzucał demony, spacerował po falach jeziora, przywracał wzrok niewidomym i sprawność sparaliżowanym, a nawet doczesne życie zmarłym. Tak. Codziennie widzę większe cuda. Gdy mówię: „Ciało Chrystusa”, „Ja ciebie rozgrzeszam” albo „Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”, otwieram drogę do życia wiecznego. To o niebo – dosłownie – więcej niż przywrócenie zdrowia czy życia. Ale zdarzyło mi się kilka razy być świadkiem także takich cudów, jakich dokonywał Jezus. Przez kilka lat byłem osobą towarzyszącą egzorcyście. Widziałem wiele uwolnień od duchów, po których możemy stąpać niczym po wężach i skorpionach. Pamiętam, że ponad dwadzieścia lat temu poproszono mnie do szpitala, bym modlił się nad osobą przykutą do wózka inwalidzkiego. Operacja miała się rozpocząć następnego dnia o jedenastej. Tymczasem o tej godzinie dano jej wypis. Operacji nie było do dziś.

„I nie mógł tam uczynić żadnego cudu, tylko na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich”. Kilku uzdrowionych to wedle skali Jezusa żaden cud?

Niewielki w porównaniu z tymi, które mogłyby się zadziać, gdyby mieszkańcy Nazaretu nie odrzucili „swego”. Tylko wśród swoich prorok może być tak lekceważony.

Popadamy w skrajności: są tacy, którzy negują obszar cudów, i tacy, którzy z wywalonym jęzorem biegają od modlitwy o uzdrowienie do modlitwy o uzdrowienie. Czy nie jesteśmy zbyt zafiksowani na tym punkcie?

Owszem. Na szczęście nie wszyscy. Jest wielu zrównoważonych katolików, którzy zdają sobie sprawę, że dzisiejsze cuda jako objawy mocy Bożej to tylko jedna z przestrzeni, w których działa Duch Święty. A są trzy – i wszystkie winny być równomiernie rozwijane. Święty Paweł w ostatnim liście, swoistym testamencie, pouczał Tymoteusza: „Nie dał nam Bóg Ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia” (2 Tm 1,7). Kto wpisuje w wyszukiwarkę „Msza o uzdrowienie” i biega od kościoła do kościoła, bo demony będą krzyczeć, a kilka pań w eleganckich płaszczach będzie leżeć na zimnej posadzce, gdyż dozna „spoczynku w Duchu”, ten zapewne poszukuje mocy Ducha Świętego. Słusznie? Pewnie tak, bo przecież to uzdrawiająca moc Boża. Jeśli jednak na tym kończy się jego/jej chrześcijaństwo, to jest to ogromnie niebezpieczne. „»Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia?« Wtedy oświadczę im: »Nigdy was nie znałem«” (Mt 7,22-23). Aby wyznawanie wiary było zdrowe, absolutnie konieczne jest równoczesne pogłębianie dwóch pozostałych postaw: miłości i myślenia. Kto więc używa wyszukiwarki, aby wpisać hasła „najbliższa Caritas” lub „hospicjum potrzebujące wolontariuszy”, a wieczorem oprócz Biblii bierze do ręki Katechizm Kościoła Katolickiego i „Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny”, to jestem spokojny o ortodoksję.

​Problem pokolenia żądającego znaku polega na tym, że gdybyśmy dodatek do „Gościa” nazwali „Cud Eucharystii”, kurzyłby się na półce, ale gdy zmienimy nazwę na „Cuda eucharystyczne”, rozejdzie się jak ciepłe bułeczki.

To trzeba nadać tytuł „Cuda eucharystyczne”, a wewnątrz przemycić jak najwięcej treści o istocie Eucharystii. (śmiech) Wystarczy zajrzeć do mediów społecznościowych, by przekonać się, że objawienia prywatne – zwłaszcza te niezatwierdzone przez Kościół, konferencje w stylu „co demony mówią podczas egzorcyzmów” – czy podważanie nauczania Soboru Watykańskiego II, który wypromował „ten okropny” ekumenizm i dialog z żydami, zalewają strony internetowe. Ogromne zadanie staje przed tymi, którym powierzono misję kanoniczną: spokojnie, rzeczowo i nieustannie przekazywać zdrową naukę, akcentując rolę sakramentów i treści zawartych w katechizmie. Niekiedy odnoszę wrażenie, że spełnia się Pawłowe proroctwo: „Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań – ponieważ ich uszy świerzbią – będą sobie mnożyli nauczycieli” (2 Tm 4,3). Choć pewnie spełnia się ono w całych dziejach Kościoła...

Jezus, widząc chorych, uzdrawiał ich. Co się stało, że my pragnących uzdrowienia odsyłamy z pobożnymi uwagami wujka Dobra Rada, mówiąc​​ między wierszami: „Taka jest wola Boża”.

Nieprawdziwa teologia krzyża. Mówimy o krzyżu choroby, jednak Jezus nigdy nie miał na myśli chorób. W zapisanej przez Mateusza mowie misyjnej pada ostrzeżenie: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien” (Mt 10,38). Bibliści chętnie sięgają po słuszną zasadę: tekst bez kontekstu jest pretekstem… do kłótni. Żeby uniknąć kłótni, powiedzmy od razu, że mówiąc o krzyżu, Jezus ma na myśli wyłącznie prześladowania z powodu głoszenia Dobrej Nowiny. Kontekst tej wypowiedzi jest jasny: „Ja was posyłam jak owce między wilki (…) Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu (…) Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia” (Mt 10,16-22). Tę litanię można jeszcze ciągnąć, ale wystarczy poprzestanie na powyższym. Żeby nie mieć wątpliwości, że Jezus, mówiąc o krzyżu, nie miał na myśli chorób, sięgnijmy raz jeszcze do tego samego kontekstu. Wysyłając uczniów na misje, zachęca: „Idźcie i głoście: »Bliskie już jest królestwo niebieskie«. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy” (Mt 10,7-8). Mowa misyjna rozpoczyna się słowami: „Przywołał do siebie dwunastu swoich uczniów i udzielił im władzy nad duchami nieczystymi, aby je wypędzali i leczyli wszystkie choroby i wszelkie słabości” (Mt 10,1). Jezus nie jest – przepraszam za określenie – schizofrenikiem, który nakazuje dźwigać krzyż choroby i jednocześnie uzdrawia osoby chore. Nigdy nikomu nie powiedział: „Nie mogę cię uzdrowić, bo Ojciec mi zabronił”. Zapytał co najwyżej: „Tej córki Abrahama, którą szatan osiemnaście lat trzymał na uwięzi, nie należało uwolnić od tych więzów w dzień szabatu?” (Łk 13,26). Choć Bóg nie zsyła na nas chorób i nie obdarza krzyżem choroby – zresztą nie daje żadnego krzyża, gdyż w cytowanej zachęcie, która na kartach Ewangelii pojawia się sześć razy, za każdym razem pada zaimek dzierżawczy „swój”, nie fraza „zesłany przez Boga” – to jednak może posłużyć się chorobą na różny sposób, by przynieść duchowe dobra. Po drugie, mowa o krzyżu choroby pojawiła się w Tradycji Kościoła i ma swe uzasadnienie, choć sformułowanie takie nie padło z ust Jezusa. Należy jednak pamiętać, że gdy mówimy o chorobie jako krzyżu, nie pochodzi on od Boga.

Jest Ksiądz redaktorem naukowym książki „Cuda dzisiaj”, w której biblista prof. Craig ­Keener opisał niemal trzysta udokumentowanych uzdrowień w XX i XXI w., pozostających niewytłumaczalnymi z punktu widzenia medycyny. Która historia zrobiła na Księdzu największe wrażenie?

Trudno wybrać jedną. Łzy cisną się do oczu, gdy czytam o kilkuletniej dziewczynce, która urodziła się niewidoma, a po raz pierwszy widzi twarze swoich rodziców, które dotąd znała tylko przez dotyk. Podobnie głuchy chłopiec, słyszący głos swojej mamy. Wiele świadectw mówi o zniknięciu paraliżu, porażenia mózgu, nowotworów, regeneracji niemal martwych organów, pojawieniu się gałek ocznych, których nie było, czy narządów, które zostały przez lekarzy usunięte. Uzdrowień dokonanych przez modlitwę do Jezusa doznają także muzułmanie, buddyści, hinduiści i ateiści. Dziś również ludzie chodzą po wodzie, a Bóg rozmnaża chleb. Każda z historii dowodzi jedynie tego, co głosi autor Lamentacji: „Nie wyczerpała się litość Pana, miłość nie zgasła. Odnawia się ona co rano” (3,22-23). Autor książki stawia ważne pytanie: czy cuda podobne do tych, o których czytamy na kartach Ewangelii, zdarzają się także dziś? Przytoczone historie, udokumentowane medycznie często przez lekarzy ateistów, są niekiedy szokujące, innym razem wprawiające w zachwyt lub wyzwalające modlitwę uwielbienia. Za każdym razem poruszają jednak serce i umysł czytelnika. Keener to przede wszystkim naukowiec. Przez filtr jego umysłu nie przeciśnie się teza, której nie potrafiłby uargumentować.

Dlaczego we wspólnotach w Afryce i Azji uzdrowienia zdarzają się znacznie częściej niż w Europie? – pyta autor. No właśnie, dlaczego?

Keener daje wiele interesujących odpowiedzi. Pierwsza jest taka sama jak za czasów Jezusa, który nie mógł zdziałać wielu cudów w ojczyźnie z powodu braku wiary mieszkańców Galilei. Często umysły ludzi Europy czy Ameryki Północnej nie dopuszczają możliwości zaistnienia cudu, więc się o niego nie modlą. A skoro tego nie robią, cuda się nie dzieją. W krajach Afryki czy Azji brakuje dostępu do sprzętu medycznego czy pomocy lekarskiej. W Europie idziemy do lekarza. W Kongu czy Etiopii czasem pozostaje tylko prośba o cud. Autor bierze pod uwagę dane demograficzne. Afryka i Azja to kontynenty bardzo zaludnione, więc statystycznie mają większą szansę na cud. Reszty nie zdradzę.

Szukamy cudu na poziomie „chwały na wysokości”, podnosimy głowy do góry. A może trzeba spojrzeć w dół i zobaczyć niskość żłóbka?

Wcielenie jest największym cudem w historii zbawienia. Dzięki niemu możliwe stało się odkupienie – poprzez śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Dzięki niemu możemy na chwilę doświadczyć nieba na ziemi, gdy wypowiadamy „amen” po przyjęciu Komunii. Ale racja, trzeba także spojrzeć w dół i dostrzec zwykłe rzeczy. „Nie tak bowiem człowiek widzi jak widzi Bóg, bo człowiek patrzy na to, co widoczne dla oczu, Pan natomiast patrzy na serce”. Żona autora książki, o której mówimy, jest Afrykanką. Często powtarza: „Życie jest cudem”, uśmiechając się do zwykłych rzeczy i drobnych zdarzeń.

Co czuje wykładowca uniwersytecki, czytając, że jako pierwsi do Nowonarodzonego przyszli wygnani na margines pasterze i magoi?

Z magoi jakoś ujdzie. Choć nie znamy ich tożsamości, pewne jest, że tajemniczy wędrowcy należeli do świata pogan. Oddali Jezusowi pokłon królewski, a więc przesłanie jest jasne: Jezus jest nie tylko królem Żydów, ale całego świata. Gorzej z pasterzami. Ponieważ prowadzili niemal nomadyczny styl życia, często zmieniając miejsce pobytu, raczej nie mieli możliwości sięgnięcia po edukację. Oświaty kaganek niosły szkoły synagogalne. Pasterze więc, nie znając dokładnie Prawa, często je łamali, trwając w nieczystości rytualnej. Inni nazywali ich am haarec, „ludami ziemi”, czyli poganami. Musimy skorygować sielski obraz pastuszka. To w istocie byli ludzie z marginesu społecznego. I tu dopełnia się obraz: Jezusowi oddają cześć nieuczeni pasterze odrzucani przez religijne elity i poganie należący do najwyższych warstw społecznych. Wykładowca akademicki staje w jednym szeregu z jednymi i drugimi.

Często słyszę: „Gdybym żył dwa tysiące lat temu, na pewno rozpoznałbym Mesjasza”. Nie jestem taki pewien… A Ksiądz?

Czasem wyobrażam sobie, że stoję wśród tłumu, gdy Jezus wypowiada w Kafarnaum mowę eucharystyczną. I drżę na tę myśl, bo znam hebrajskie wyznanie Boga skierowane do Noego: „Nie wolno wam tylko jeść mięsa z krwią życia” (Rdz 9,4). Całkowicie przeczy temu Jezus, którego słowa Jan zapisał po grecku: „Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie” (J 6,53). Jezus mówi o gryzieniu (gr. trogein) mięsa (gr. sarks). Gryźć mięso Syna Człowieczego, mając w głowie przykazanie dane Noemu? Szok! Nie dziwię się, że oprócz apostołów wszyscy opuścili takiego Nauczyciela, sprzeciwiającego się świętej woli Boga zapisanej w Torze. Nie wiem, jak bym zareagował…

W Dziejach Apostolskich widzę taką sekwencję: odważne głoszenie słowa, które Bóg potwierdza znakami i cudami. My chcielibyśmy odwrotnie, bez ryzykowania: najpierw cud, do którego dorobimy pobożną ideologię…

Takimi słowami kończy się Ewangelia Marka, gdzie stwierdza się o uczniach: „Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdził naukę znakami, które jej towarzyszyły”. Naszym zadaniem jest głosić Dobrą Nowinę, natomiast rezultaty – w tym cuda – pozostawić Bogu. Choć warto się o nie modlić.

Eliasz rozeznał, że zbliża się potężna ulewa, bo zobaczył obłok „malutki jak dłoń człowieka”. Może niepotrzebnie czekamy na wielkie, przełomowe rzeczy, zamiast doceniać rolę tych najmniejszych, codziennych cudów?

I jedne, i drugie są ważne. Keener dowiódł, że tych wielkich jest niemało, choć nie zdarzają się co dzień. Święty Augustyn był przekonany, że w jego czasach cuda ustały. Dowodził, że były potrzebne jedynie w pierwotnym Kościele. W późniejszych pismach zmienił jednak zdanie. Pewnego razu pomodlił się za swojego przyjaciela Innocentego, którego następnego dnia czekała poważna operacja. Uzdrowienie było natychmiastowe. W ciągu dwóch lat wspólnota, której przewodził, zebrała świadectwa ponad siedemdziesięciu uzdrowień, w tym z całkowitej ślepoty czy paraliżu. Oczywiście zwracanie uwagi na drobne wydarzenia, które wydają się nam znakami bliskości Boga, podnosi na duchu, umacnia wiarę i budzi nadzieję. To niezwykle istotne.

Na pytanie siedmioletniego Williama: „Gdybyś mógł dokonać jednego cudu, co by to było?”, papież Franciszek odpowiedział: „Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego dzieci cierpią. Jezus płakał i Jego płacz oznaczał, że rozumie nasze tragedie. Ja również staram się je zrozumieć. Gdybym mógł dokonać cudu, uzdrowiłbym wszystkie dzieci”. Jaki jeden cud wybrałby ksiądz profesor Rosik?

Trwamy w klimacie Bożego Narodzenia. Są na całym świecie i pośród nas ludzie samotni, zamknięci w czterech ścianach i w mentalnej klatce przekonań, że nikt nigdy ich nie pokocha; ludzie, którzy przekonali samych siebie, że nie są godni miłości i obecności choćby jednej osoby, która przełamie ich samotność; ludzie o zgasłych oczach i wystudzonych sercach. Największym cudem byłby dźwięk dzwonka u ich drzwi…•

Ks. prof. Mariusz Rosik

biblista, profesor nauk teologicznych, wykładowca na Papieskim Wydziale Teologicznym we Wrocławiu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.