Podróżowałam po USA autobusem, takim blaszakiem jak na filmie. Wracałam już do domu, czyli z Bostonu do Chicago, skąd miałam samolot do Warszawy. Po półrocznej wędrówce nagromadziłam dużo rzeczy. Zatrzymaliśmy się na przydrożnej stacji.
Józef Wolny
Ludzi było niewielu, bo to piąta nad ranem. Przerwa na papierosa i na toaletę. Wzięłam szczoteczkę do zębów i po pięciu minutach byłam z powrotem, tyle że autobusu już nie było. Pół godziny walczyłam dzielnie. Dzwoniłam wszędzie, gdzie było bezpłatne połączenie (nie miałam centa przy sobie).
Amerykanie byli sparaliżowani i nie potrafili mi pomóc, moje rzeczy, pieniądze, paszport, w końcu bilet do Polski jechały teraz spokojnie do Chicago i miały być tam za dwie godziny. Znajomi czekali na dworcu, a ja gdzieś w kompletnej głuszy, skazana na samą siebie ze szczoteczką do zębów. Nie warto przywiązywać się do rzeczy – pomyślałam. Siedząc samotnie na ławce, mogłam sobie tylko zaśpiewać: Zaufaj Panu już dziś!
Po godzinie odpuściłam i opanował mnie oczyszczający spokój. Dziesięć godzin później znalazłam moje rzeczy w olbrzymiej hali, gdzie stały setki porzuconych walizek. Teraz, gdy wybieram się w podróż, moi znajomi ostrzegają, żebym nie brała przypadkiem szczoteczki do zębów…, a tak naprawdę uczucie tamtego spokoju pozostanie mi na zawsze.
Agnieszka Lech jest architektem, w wolnym czasie włóczy się po górach i innych ciekawych miejscach, sporo fotografuje i ilustruje.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.